Tam gdzie licho nie śpi - cz. 6

 Hej! Witam się z Wami świątecznie :) Zabrali mi mojego małego gada na spacer, więc mam szybkie 5 minut na wrzucenie czegoś do poczytania na wieczór ;) 

Życzę Wam wesołych i zdrowych świąt, a dla tych dla których nie obchodzą - piątka! mnie też zmuszają ;) - zostańmy przy zdrowym i przy przyjemnym odpoczynku.

-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-

* 7 *

 

Ocknął się tuż przed zachodem słońca. Na horyzoncie widać było czerwone smugi światła na tle fiołkowego nieba. Nie pamiętał, by sam schodził z drzewa ani żeby Licho go zeń znosił, ale jednak, jakimś cudem leżał na twardym gruncie. Pod głową miał wetkniętą poduszkę z narwanego mchu. Nie zrywał się, nie odzywał. Zamiast tego, z lekką apatią wpatrywał się w niknące za horyzontem słońce.

Piękne. Takie piękne…

Bolało go dosłownie wszystko. Każdy skrawek skóry. Wspomnienia leniwie przepływały przez otępiałą głowę matematyka. Teraz nie wywoływały już nic. Nie mógł cofnąć czasu. Nie wiedział, czy chciałby. Niewiele do niego docierało. Chyba cieszył się, że znalazł towarzysza. Nagle czuł się w jego obecności bezpieczniej. Dziwne.

Zdobywając się na zaskakująco duży wysiłek, spojrzał w bok. Licho usadowił się pod sławetnym bukiem. Od niechcenia ścierał kręte rogi o pień drzewa, przegryzając przy tym coś, co wyglądało na niebieski korzeń. Pazurami stóp leniwie tarmosił trawę. Wyglądał na zadowolonego. Daniel chrząknął, ale stwór nie zaszczycił go spojrzeniem.

Czuł się ociężały i senny. Nie miał sił ani tym bardziej ochoty bawić się w podchody.

- Co tam jesz? – zagadnął.

- Lishan – odparł, unosząc obgryziony badyl. Ciężko było przywyknąć do barwy jego głosu.

- Aha. A dobre to? Jak w ogóle powinienem się do ciebie zwracać? – zapytał, uświadomiwszy sobie, że przecież nie miał pojęcia, czy licho posiadał jakieś imię.

- Nie musisz wcale – sapnął jego rozmówca. – Podejdź, człowieczku.

Odrobinę urażony, Daniel wstał posłusznie, podczas gdy stwór przeciągnął się i sięgnął po coś za plecy. Jak się okazało, miał tam dwa zawiniątka. Jedno mniejsze, drugie większe.

- Czyli jednak nie jesteś elfem…? – czuł się głupio. Wcale nie musiał zagajać rozmowy, a jednak niezręczna cisza, była jeszcze gorsza do zniesienia.

- Elfy to parszywe, stare grzyby – parsknął stwór. – Siadaj. Pokażę ci, żebyś nie zdechł w lesie. Radzisz sobie beznadziejnie.

- I nie, nie jestem elfem – dodał po chwili.

- Skąd wiesz, jak sobie radzę…? A tak, przecież mnie śledziłeś! – przypomniał sobie nagle. – To ciebie słyszałem!

Licho zarechotał irytująco.

- Nudziłem się. Nie schlebiaj sobie – odparł. – Patrz tu – rzucił, niecierpliwie wskazując na zawiniątka.

Po środku rozwiniętych pięciopalczastych liści, jakich Daniel nie widział nigdy wcześniej, leżały różnokolorowe owoce, grzyby i jakieś zielsko.

- Te możesz jeść – pokazał na pokaźniejszą kupkę. – Przyglądnij się i zjedz, bo dawno tego nie robiłeś, człowieczku.

- Mam na imię Daniel. Daniel Peterson – wyciągnął rękę w geście powitania. Chwilę później, czerwieniąc się jak wiśnia, podrapał się po uchu, by zamaskować zlekceważony gest.

- Te są trujące – wskazał na kilka sztuk w mniejszym stosiku. – Po nich będzie bolało. Za to te – wyszczególnił okrągłe, nakrapiane jagody – po tych umrzesz. Wy, ludzie, bardzo szybko zdychacie.

- Umieramy – poprawił z nauczycielską manierą. I tym razem nie doczekał się reakcji.

- Tutaj się pożegnamy. Bywaj. – Jeszcze wypowiadając te słowa, licho przylgnął wszystkimi kończynami pionowo do drzewa.

- Nie! Czekaj! – matematyk zerwał się z miejsca – Chyba nie chcesz mnie tutaj zostawić samego! – wrzasnął w eter. – Zmierzcha! Nie mam pojęcia, dokąd iść!

- Tam skąd przyszedłeś!

Głos dobiegł z góry, a Peterson co jak co, ale słuch miał jeszcze nienajgorszy. Samodzielnie nie poradził sobie z wdrapaniem się po gładkiej korze drzewa, ale w zamian, zapalczywie biegł, kierując się na wschód, skąd głos dochodził.

- Pokaż mi drogę! Choć tyle jesteś mi winny!

Liście zaszeleściły groźnie, a licho zmaterializował się tuż przed nosem mężczyzny. Gałąź, z której zeskoczył, uderzyła z impetem pół metra dalej.

- Nie jestem ci nic winny, człeczyno. Zostaw mnie w spokoju. – warknął.

Trudna do przełknięcia, gula goryczy przecisnęła się przez ściśnięte gardło starszego mężczyzny. Jak dobrze znał to uczucie…

- Nie jesteś. Ale przecież możesz mi pomóc. Dlaczego nie chcesz? Obiecuję nie narzucać się więcej. Nie mam się do kogo zwrócić. Sam widziałeś. Mnie też ściągają!

Już myślał, że nic nie wskóra, że leśny demon wyszydzi go, albo że nawet do tego będzie mu szkoda sił. Wyczuwał jak niewiele brakowało, a licho zniknąłby raz na zawsze i nie mógłby na to nic poradzić.

- Niech będzie. Pokażę ci jedno miejsce – sapnął z rezygnacją.

 

Wspólna podróż nie miała wiele wspólnego z wycieczką krajoznawczą. Głęboka noc zapadła szybko, a nic nie wskazywało na to, by licho planował się zatrzymać. Daniel był prowadzony przez bagna, w których roiło się od zjadliwych komarów. Później szli wzdłuż rozmokłego brzegu leśnego strumyka, czyli wciąż po żerowiskach moskitów. Z każdą godziną nabierał podejrzeń, że stwór celowo obierał taką trasę, żeby go zniechęcić. Jego niedoczekanie. Stary belfer potrafił być równie zacięty, co zdeterminowany. Szedł, bez narzekania, nie odstępując gburowatego przewodnika na krok. Nie chciał dać mu szansy na porzucenie go. Czuł się wykorzystany. Po czasie miał pewność, że jad potwora ogłupił go, że zrobił z niego marionetkę. Zabawkę. Nigdy, przenigdy, będąc w stanie trzeźwości umysłu, nie zbliżyłby się do czegoś tak… No właśnie. Jakiego? Nie mógł powiedzieć, że licho był nienaturalny. Wpasowywał się w tę zieloną rzeczywistość, jakby był jej elementem. To Daniel był tym, który tu nie pasował. A więc? Był groźny! Był niebezpieczny, bez wątpienia. Skoro przeczucie kazało mu iść jego śladem, najwyraźniej zdurniał do reszty. Ale towarzystwo złotowłosego miało swoje dobre strony. Licho zdawał się emanować delikatnym blaskiem, a ten z kolei przyciągał świetliki. Owady wydawały się karmić pyłkiem pokrywającym ciało istoty, a przy okazji oświetlały im drogę. Tylko dzięki nim Daniel cokolwiek widział. Stwór raczej nie miał podobnego problemu. Jego źrenice – normalnie wąskie szparki – były teraz czarne, niczym wypolerowane onyksy. Najwyraźniej licho widział w nocy tak samo dobrze jak za dnia. Stwór odruchowo rwał jadalne porosty, zioła i owoce lasu i dzielił się nimi z nauczycielem. Czasem od niechcenia tłumaczył, gdzie się znajdowali i jak rozpoznawać kierunki świata. Przy nim poczucie beznadziejności odrobinę słabło.

Oczywiście, były też wady. Widok bezceremonialnie zagryzionej i wyciśniętej z krwi wiewiórki, bezsprzecznie taką właśnie był. Daniel wrzeszczał, jak mała dziewczynka. Nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. Od tamtej pory, potwór szydził z niego jeszcze bardziej. Według rogatego drapieżnika, tylko ofiary i lebiegi żywiły się samą trawą. Nie chciał słuchać logicznych argumentów ani odczepić się od tegoż tematu. Używał sobie kosztem mężczyzny, tym chętniej robiąc przerwy na polowania i kolejne morderstwa.

- A gdybyś był zamknięty ze szczurem w klatce - kontynuował stwór – i miałbyś do wyboru zjeść go, albo umrzeć z głodu. To co byś zrobił?

- Nie rozumiesz mnie – westchnął kolejny raz matematyk. – Nie chodzi o smak mięsa, ani o to, że w takiej sytuacji ceniłbym bardziej życie szczura… Nie chce mi się znowu do tego wracać. Daj mi spokój.

- A gdybym dał ci do wyboru jagody i nornicę, a część jagód byłaby zatruta… Zaryzykowałbyś jedzenie jagód, czy zjadłbyś szkodnika?

- Odpuść mi, na boga!

- Na co? – zdziwił się potwór.

- To takie powiedzenie…

- A gdybyś… – przerwał mu.

- Nie, nie zjadłbym żadnego! Ja wbrew pozorom, żyję na tym świecie na tyle długo, że wiem, że tego świata nie zbawię. Ale świat kilku hodowlanych zwierząt już mogę. I to mi, póki co wystarczy. Poza tym, co jest smacznego w jedzeniu padliny?

- Padlina, to życie. Tyle, że martwe.

- Pokrętna logika.

- Czyżby? – stwór zaśmiał się do siebie.

- Nie nawracam cię, więc przestań się nade mną pastwić. Jedz co chcesz – mężczyzna wzruszył ramionami tak ostentacyjnie, że aż mu bark przeskoczył. – Och, no bardzo śmieszne! – jęknął z wyrzutem.

- Poczekaj tu.

- Co? Mowy nie ma! Idę z tobą!

- Wrócę, zamknij się – żachnął się stwór. – Sprawdzę, czy jest bezpiecznie.

Nie oglądając się, zostawił wciąż nieprzekonanego Daniela w krzakach, a sam począł skradać się w stronę wykarczowanych ludzką ręką drzew, sterczących na niedużym wzniesieniu ponad nimi. Trudno było ocenić, jak długo Peterson odgniatał sobie tyłek, walcząc ze sobą, by jednak nie pobiec za kompanem. W każdym razie, było to na tyle długo, że zaczął myśleć o tym, co się dotąd wydarzyło. W głowie mu się nie mieściło, że jakimś cudem w przeciągu kilkudziesięciu godzin, naraził się śmiertelnie grupie niebezpiecznych ludzi, spotkał w lesie demona, a później w najlepsze z nim obcował. Ale najbardziej z tego wszystkiego, frustrowało go podejście stwora, który zachowywał się, jakby zupełnie nic się między nimi nie wydarzyło. Do tego stopnia, licho go lekceważył, że matematyk zaczął zastanawiać się, czy wspomnienia, nie były czasem snem na jawie, bądź wytworem jego zdegenerowanej wyobraźni. Najgorsze do przeżycia było to, że nie miał w zwyczaju zadawać się z byle kim, byle kiedy. I niestety nie potrafił odciąć się od uczuć. Nawet tych fałszywych, wywołanych podstępem. Czuł się przez to podle. Nie pomagały próby wyższego wartościowania prawdziwych problemów, z którymi przecież wciąż się mierzył.

Właściwie, tyle co postanowił nie czekać dłużej i ruszyć śladem stworzenia, będącego jego jedyną szansą na powrót do normalności, gdy ten akurat raczył powrócić.

- Dokąd to? – żachnął się w pół kroku.

- Za tobą. Sądziłem, że mnie wystawiłeś – wyjaśnił Peterson.

- Dobrze – wargi potwora rozciągnęły się w dość upiornym uśmiechu. Żółte oczy błysnęły pionowymi źrenicami. – W takim razie idź. Prosto przed siebie. Powinieneś znaleźć to czego szukasz.

- A ty…? - Nie dane było mu dokończyć ładnym, elokwentnym zdaniem. Licho odwrócił się na pięcie i jakoś tak… rozpłynął się w powietrzu. A wraz z nim cała odwaga i ochota Daniela na to, by ruszać z miejsca. Drobił stopami w miejscu, trawiąc niezrozumiałe emocje na tyle długo, że zdecydował się przeczekać noc w miejscu. Nie był pewien, czy to nadzieja na powrót niezwykłego towarzysza, czy strach przed kolejną nowością. Jego organizm najzwyczajniej w świecie odmówił współpracy. Wolał się z nim nie kłócić. Z kradzionej kurtki uwił prowizoryczne gniazdo i ułożył się na nim do wątpliwej jakości snu.

 

Świtało. Rozklejając wyschnięte, obolałe powieki uznał, że nie mógł drzemać dłużej niż dwie, trzy godziny. Wielka sowa ze srebrno-brunatnymi piórami zasiadła na pobliskiej gałęzi, moszcząc się na niej i wyciągając szyję w jego stronę. Pomyślał, że wyglądała trochę tak, jakby go obserwowała. Zresztą, tutaj wszystko zdawało się go obserwować, nawet drzewa. To przypomniało Danielowi, dlaczego tak dobrze czuł się w kompanii stworzenia. Choćby miała to być istota z piekła rodem, nie wiedzieć czemu, przy nim to nieprzyjemne odczucie znikało. Czuł się bezpieczny, choć samemu ciężko było mu w to uwierzyć. Zwykle najbardziej cenił sobie własne towarzystwo. Tymczasem w wyniku tych wszystkich niedorzecznych wydarzeń, musiał przyzwyczaić się do dziwacznej pustki. Do swoich majaków i przesłyszeń, wynikających z ciszy głębokiego lasu. Do odgłosów, mogących oznaczać dosłownie wszystko – od popiskiwania ptactwa, do czającego się w gęstwinie wilka. Po kilku minutach łapania się na tym, że miast ruszać przed siebie, znowuż stał w miejscu, nadsłuchiwał i odpływał myślami w nieodpowiednie rejony, uznał, że nie pozostało mu nic innego, jak tylko iść na żywioł. Machinalnie otrzepał ubranie i opornie ruszył we wskazanym mu kierunku.

Tuż za wzniesieniem, natrafił na wydeptaną ścieżynkę, będącą obietnicą sensownego szlaku. Las w tym miejscu znacznie się przerzedził. Królowały młode drzewka, gdyż po tych dostojniejszych ostały się tylko pieńki ze świeżymi przyrostami. Daniel przeczesał palcami włosy. Przygryziona od dłuższej chwili dolna warga, powoli zaczynała boleć. Czuł nawarstwiającą się złość. Dlaczego go zostawił? Przecież chyba nie zrobił niczego nieodpowiedniego? Więc czemu? Matematyk przyznał się wreszcie sam przed sobą, że za cholerę nie pamiętał, by wcześniej było mu z kimś tak dobrze, jak z tym monstrum. Było to stanowczo przerażające, ale chyba bardziej doskwierał mu zwyczajny, pospolity wstyd. Bowiem nie chodziło tylko o sam akt między nim, a tamtą istotą, który to wspominał bardziej jako sen, niż prawdziwe przeżycie. Gdzieś w głębi siebie czuł, że przyjemnie mu było mieć po swojej stronie kogoś tak niezwykłego. Brzmiało to potwornie niedojrzale, ale przy tamtym stworzeniu, sam czuł się wyjątkowy. Niestety, rzeczywistość, jak to zwykle bywało, daleka była do ideału, a jemu przyszło godzić się z odrzuceniem. – Żeby to jeszcze było klasyczne odrzucenie! – pomyślał. – On mnie zwyczajnie olał, jak jakiegoś podlotka po dyskotece! - Kopnięty kamień potoczył się wąską dróżką, by zaraz zaginąć gdzieś w mchu. Daniel bezmyślnie powiódł za nim wzrokiem, ale tym co dostrzegł, nie był wcale kamień. Był to majaczący u szczytu ścieżki płot. Najprawdziwszy, miejscami szczerbaty, płotek ze sztachet. Czasy świetności miał już dawno za sobą, ale i tak przyprawił nauczyciela o szybsze bicie serca. Czyżby nareszcie miał spotkać prawdziwych, normalnych ludzi? Nogi same go powiodły, nawet nie zauważył, kiedy znalazł się pod dwuczęściową bramką zamykaną na skobel. Oto przed Petersonem stał nieduży, drewniany domek z gankiem zarośniętym pnączem uschłej winorośli.

Niewielkie podwórze wyglądało na zaniedbane, ale wciąż przyjemnie było je oglądać. Głównym punktem przykuwającym uwagę, była kamienna studnia z korbką. Drewniane wiadro wisiało umocowane łańcuchem do poziomej belki pod ładnym, lekko spiczastym daszkiem. Krzew dzikiej róży, zasadzony tuż obok, płożył się po kamieniu i piął po spróchniałym drzewie, otulając źródełko. Pod samym płotem wydzielone było poletko rozgrzebanej ziemi, a na nim zupełnie zarośnięte chwastami rabaty. Pod wykrzywioną ze starości jabłonią, stały dwie pękate beczki. Musem stały puste, bowiem drzewko uginało się pod ciężarem swych czerwonych owoców. Sam domek zaś, nie był wcale oryginalny. Najciekawszym elementem prostopadłościennej budowli, był jej dach. Kilka niedużych krokwi tworzyło trzy, odrobinę zapadnięte daszki. Pod środkowym było nawet okrągłe okienko. Mężczyzna ocenił, że strop był za niski na pomieszczenie gospodarcze, ale być może strych służył za gołębnik lub schowek. Pod gankiem znajdowały się drzwiczki, prowadzące do piwnicy, może do spiżarni. Wszystko to wyglądało, jak mała wiejska ruina. Trudno było uwierzyć, że ktoś tu jeszcze mieszkał. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko osobiście się o tym przekonać.

Drzwi zaskrzypiały nieco, gdy zziębnięta dłoń mężczyzny, kilkukrotnie w nie zastukała. Tymczasem wielka, srebrno-brązowa sowa przyfrunęła na balkonik, rozsiadając się na górnej belce balustrady. Daniel nie należał do strachliwych, ale wzdrygnął się mimowolnie. Ptaszysko zahukało, zafalowało skrzydłami i utkwiło czujny wzrok w nauczycielu. To już na pewno nie było normalne zachowanie. Czyżby była przyuczona do odstraszania ludzi?

- Sio! – burknął niepewnie.

Ptak ani drgnął, za to posłał mu pełne politowania spojrzenie. Nie, niemożliwe. Raczej bronił terytorium, które uznawał za swoje! Dziwne, ale przecież prawdopodobne. Zwierzęta nieraz zaskakiwały inteligencją, to jeszcze nie był powód do paniki.

Zastukał drugi raz. Później trzeci, ale nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Po dłużej chwili, nauczyciel postanowił sam wpuścić się do środka. Nie czuł się komfortowo w towarzystwie wytresowanego ptaka, więc po prostu szarpnął za mosiężny uchwyt na drzwiach. Czegoś się chyba spodziewał. Niekonieczne tego, że drzwi natychmiast ustąpią, ale skoro tak się stało, podążając za przeznaczeniem, przekroczył zakurzony próg. Albo odbiło jemu, albo całej reszcie świata, ale drzwi momentalnie się za nim zatrzasnęły. Był pewien, że podobnie jak na większości filmów, nie będzie ich w stanie otworzyć i zostanie tu na zawsze, albo coś w tym stylu. Rzucił się ku zdradzieckim drzwiom w panice, a te zadziałały bez najmniejszego oporu. Podobnie jak wcześniej, otworzyły się bez trudu. Mężczyzna zadrwił sam z siebie pod nosem, ale poczuł rzeczywistą ulgę.

- Jest tu ktoś? – zawołał w głąb pomieszczenia.

Tym razem nie spodziewał się odpowiedzi. Przy całym zamieszaniu jakiego narobił, gdyby ktokolwiek był w środku, raczej już by o tym wiedział. Może to i lepiej. W obecnej sytuacji, nie klarował się na zbytnio pożądanego gościa. Zamrugał, przyzwyczajając wzrok do panującego wszędzie półmroku.

- Przepraszam za najście – zdecydował się zadeklarować. – Drzwi były otwarte!

Ciężko, żeby nie, skoro nawet nie posiadały zamka. Jedynie zasuwkę od wewnątrz. Daniel użył jej, nie wiedzieć czemu.

- Byłoby cudownie gdybym mógł skorzystać z pomocy. Pogubiłem się w lesie obok… - kontynuował. – Teleportowało mnie z mieszkania, byłem wtedy w łazience… bla, bla, bla, kurwa, skoro i tak nikogo tu nie ma… – westchnął na sam koniec, nieco się odprężając.

Przekonany o tym, że właścicieli nie było w domu, albo – co bardziej prawdopodobne – że wyprowadzili się stąd ze sto lat temu – rozejrzał się po pierwszej izbie. Pomieszczenie było względnie duże. Nikłe światło, jakie docierało tu zza brudnych okien, odbijało się od grubej warstwy kurzu. W sercu domu znajdowało się zaledwie kilka mebli. Był stół, dwa krzesła, kredens mocno uwalany woskiem wypalonych świec i najprawdziwsze wrzeciono. Poza tym, na przeciwko wejścia do izby wnosił się kamienny piec z blachą. Piec, na którym stał ogromny gar miło pachnącej zupy. Było to nie lada odkrycie. Właśnie tam Daniel zajrzał praktycznie od razu. Potrawa pachniała wyjątkowo zachęcająco, a więc nie mogła być przygotowana dawno temu. Nie zaprzątał sobie głowy pytaniami pokroju: Jakim cudem w takim miejscu, ktoś miałby przyrządzić świeżą strawę? – Był na to stanowczo zbyt głodny.

Właśnie przymierzał się do wytarcia z kurzu jednego z glinianych talerzy poustawianych na półce nad piecem, gdy do jego uszu dobiegł cichy łoskot. Brzmiało to tak, jakby ktoś szamotał się na piętrze. Spłoszony, rozejrzał się nerwowo. Przecież strych wyglądał na maleńki. Niemożliwe, żeby ktoś tam mieszkał. Bacznie nadstawił ucha, co dość szybko okazało się to być zabiegiem zbędnym, bowiem przez jedne z trzech drzwi izdebki, wpadł zdyszany, młody mężczyzna. Daniel szybkim ruchem odrzucił trzymaną miskę na jej prawowite miejsce i nieporadnie oparł się o piec, udając niewinność.

Młodzieniec - inaczej trudno byłoby go nazwać, mógł mieć może z siedemnaście lat - wyglądał na równie zdezorientowanego, co on. Miał krótkie, nierówno przystrzyżone włosy barwy słomy, jasne oczy i bladą cerę. Wbrew pozorom albo przynajmniej wbrew temu czego Daniel się spodziewał - ubranie miał czyste, choć wyglądał, jak żywcem wyjęty ze starych filmów o upiorach grasujących po wsiach. Wyglądał… staromodnie. Delikatnie mówiąc. Nosił brązowe, dobrze dopasowane, gładkie spodnie i białą koszulę z haftowaną stójką z długimi, bardzo luźnymi rękawami, która przy nadgarstkach posiadała podobne hafty, co pod brodą. Miał też, sięgający połowy ud, karminowy płaszczyk z głębokim kapturem i wysokie czarne buty. Daniel pomyślał, że chłopak wyglądał, jak wyjęty z bajki, albo innego wymiaru.

- Nie jedz tego – jęknął młodzian, prawie natychmiast.

A więc wrócił z innej rzeczywistości ze specyficzną misją. Cóż, faktycznie sprawiał wrażenie, jakby przybiegł tutaj z daleka, z tym jednym przekazem, a przy tym wcale nie wydawał się być zły bądź zgorszony zachowaniem nieproszonego gościa. Matematyk miał przynajmniej śladową świadomość tego, jak musiał się prezentować. Był brudny, potargany od przedzierania się przez las, był spocony i nadal miał na sobie skóry tamtego zbira. Pamiętał jeszcze, co sam myślał, widząc tamtego bandytę. Biorąc to wszystko pod uwagę, podziwiał opanowanie młodzieńca.

- Nie jadłem – zarzekł się. – Przepraszam bardzo, nie powinienem był wchodzić bez zgody, ale nikt się nie odzywał, myślałem, że dom jest niezamieszkały… To mnie oczywiście nie usprawiedliwia – dodał naprędce, po czym lekko zmarszczył nos, obserwując zachowanie przybyłego.

- Nic to – rzucił, mało zainteresowany jego wywodem chłopak.

Zdawał się mieć drobne tiki nerwowe. Jakby przeszkadzały mu jego własne uszy. Stale sięgał dłońmi do włosów i poprawiał niesforne kosmyki. Po pierwszych, niezręcznych chwilach ciszy, matematyk uznał, że dumę należało schować do kieszeni i zwyczajnie poprosić o to, po co tu przyszedł. O pomoc. Usilnie starał się przywołać pobłażliwy uśmiech na twarz.

Pokrótce nakreślił swoją sytuację. Chodziło o to, że nie wiedział w którą stronę miał się udać. Nie wdawał się w tematy nadprzyrodzone. Liczył na to, że mieszkaniec tutejszych okolic miał szansę olśnić mroki jego nieświadomości. Nie wiedział, gdzie kończył się las, a gdzie zaczynał szlak. Czy w ogóle istniał jakiś szlak? On mówił, a młodzieniec stojący przed nim, rozglądał się po izbie, jakby sam znajdował się w niej po raz pierwszy. Daniel uznał, że być może była to reakcja na nową, niewątpliwie stresującą sytuację. Wszak im bardziej blondyn oswajał się z obecnością swojego gościa, tym jego nadpobudliwa gestykulacja i rozbiegany wzrok, łagodniały. Mężczyzna robił co mógł, żeby jak najsprawniej wyjaśnić, że jedyne czego oczekiwał, to odrobina życzliwej pomocy.

- W każdym razie… - Daniel zdecydował się udać, że niczego dziwnego w zachowaniu chłopaka nie zauważył. – Nie jestem stąd. Eee… - dodał elokwentnie. – Czy słyszałeś może co tu wcześniej mówiłem?

- Słyszałem, że teleportowałeś się tutaj z… zkąś skądś…

Co ciekawe, zjawisko potencjalnej teleportacji, nie zdawało się go zainteresować, co z kolei wywołało zdziwienie u Daniela. Nawet większe od niewłaściwego sposobu wysławiania się chłopaka.

- Nie szokuje cię to…?

- Jesteś tedy magiem, panie? – zapytał. – Yyym, nie, nie może być. Raczej nie masz w sobie za dużo many – stwierdził po chwili. - Ktoś musiał cię przenieść, niech więc ten ktoś odeśle.

- Tak, to byłby doprawdy wspaniały pomysł, ale nie mam bladego pojęcia kto mnie przeniósł – odparł, lekko poirytowany. – Byłem w swoim domu i… i wiem, że brzmi to absurdalnie, ale zrobiłem w ścianie dziurę, a w tej dziurze coś siedziało. Nie wiem co to było. Koniec końców, to coś wciągnęło mnie do środka i wyrzuciło tutaj, nieopodal w lesie. Nie mam zielonego pojęcia, jak mam wrócić. Nie wiem w jakim stanie jestem, tak naprawdę nie wiem nawet na jakim kontynencie – załamał się na sam koniec, uprzytomniwszy sobie ten fakt.

- Po co tedy robiłeś dziurę we własnej ścianie? – zdziwił się chłopak, lekko chichocząc. – A w stanie dobrym jesteście, panie. Wyglądacie zdrowo i przystojnie.

Daniel zdębiał. Nie to miał na myśli.

- Mógłbyś może powiedzieć mi, gdzie jesteśmy? Nie chciałbym zabrzmieć nieuprzejmie, ale o adres pytam, jeśli łaska – doprecyzował.

- Adres?

- Tak. Nie rozumiesz? – Rozłożył dłonie, wskazując na dom. – Ulica, miasto, stan…? Kraj?

- W Wayrii, panie – powiedział nieznajomy, patrząc na niego jak na przygłupa. – Blisko trzeciego ze starych portów. Mój dom stoi na uboczu, do miasta ze cztery dni pieszej drogi, ale niedaleko jest trakt.

- Aha.

Cudownie. No pięknie. Fantastycznie, po prostu. W Wayrii. No to się dowiedział.

- Coś nie tak? – Chłopak podszedł nieco bliżej swojego gościa.

Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął rękę daleko przed siebie i zdecydowanym ruchem odsunął gar ze strawą.

– Daleko cię, panie, przeniosło? – podtrzymując rozmowę, otworzył szeroko, jedyne podwójne okno w izbie, podniósł odsunięty wcześniej garnek, po czym z impetem wylał całą jego zawartość na zewnątrz. Daniel otworzył usta, bynajmniej nie po to, by coś mówić.

- Co ty najlepszego wyrabiasz…? – zająknął się. – Nie zjadłbym, skoro zabroniłeś! Szkoda tak marnować jedzenie!

- To się nie nadawało – zapewnił. – Możemy naszykować dobrej zupy. Są tu jarzyny, jeszcze dobre. Ja zaraz upoluję mięsiwa, a ty się panie zajmiesz naczerpaniem wody ze studni i za dwie godziny pojemy sobie obaj.

- Tylko, że ja najpierw muszę kogoś poszukać. Rozdzieliliśmy się w lesie, ale… ah, zresztą, to cię pewnie nie obchodzi – mruknął do siebie. - Potrzebuję jak najszybciej dostać się do tego traktu, o którym mówiłeś. Muszę poszukać kogoś, kto będzie potrafił mi pomóc… - zaczął układać strzępki planu. – Jak ci w ogóle na imię? – zapytał, robiąc krótką pauzę.

- Dragan. A tobie, panie? Jak cię zwać?

Dziwacznie – pomyślał matematyk. Ale z drugiej strony, czego miał się spodziewać?

- Daniel Peterson – odparł. – Wykładowca. Matematyk.

Dragan pokiwał głową z uznaniem.

- Ładne oczy masz, panie – odezwał się po chwili. Takie brązowe, ale jednako jasne. Mają zielone obwódki, jak się mocno przyjrzeć. I błyszczą się, niczym woda w świetle księżyca. Trochę smutne są. – Daniel czerwienił się, z chwili na chwilę coraz bardziej. – Podobają mi się – oznajmił chłopak.

- Em, no tak. W moich rodzinnych stronach, określa się taki kolor mianem oczu piwnych – podjął. - Piękne nazewnictwo, choć w istocie z kolorem piwa nie mają wiele wspólnego – zaśmiał się nerwowo. Na samą myśl o zimnym browarze, zaschło mu w gardle.

- W moich stronach nie określa się, ale ja mógłbym opisać. Są piękne. Jak i cały ty, panie.

Dosłownie go wcięło. Tym razem nie było mowy o pomyłce. Przecież sobie tego nie wyobraził! Co więcej, właśnie z takimi bezczelnymi nastolatkami miał do czynienia na co dzień. Czasem któreś wyskakiwało z podobnym absurdem i zawsze wiedział co odpowiedzieć. Zwykle żaden głupkowaty komentarz nie był w stanie wytrącić go z równowagi.

- Gdybym był kobietą, pomyślałbym, że próbujesz mnie uwieść – odpowiedział zakłopotany. – Jestem jednak mężczyzną, w dodatku o wiele starszym od ciebie. Podejrzewam, że spokojnie mógłbym być twoim ojcem, więc podobne myśli byłyby wysoce nierozsądne z mojej strony – wytłumaczył samemu sobie na głos.

Coś mu nie pasowało. Nie był pewny skąd to przeczucie, a jednak miał ochotę opuścić to miejsce. Może chodziło o to, że dom stał samotny pośród lasu, może o dziwaczne zachowanie chłopca, nie wiedział. A jednak, uczucie nie odstępowało. Automatycznie zbliżył się do wyjścia.

- Dlaczego? – zainteresował się Dragan. – Ludzie zawsze się tak ograniczają. Segregują, na to co wypada, a co nie. Po co…? Nie rozumiem – oznajmił nagle.

- Tak to już w życiu jest – uciął Peterson, zanim myśli powiodłyby go nie tam, gdzie powinny. – Chyba powinienem już iść… - zaczął. – Wspominałeś o trakcie?

- Nie! Nie idź, panie! Zatrzymaj się tutaj – poprosił. - Na drodze niebezpiecznie samemu. Dosłownie za dwa dni powinien pojawić się wóz kupiecki. Jeżdżą wprawdzie rzadko, ale można na nich polegać. Od południa nie ma innej drogi do miasta. Wtedy zabierzecie się z nimi!

- Nie chciałbym się narzucać. Jeśli będę ostrożny, powinno być dobrze, w końcu nawet nie mam przy sobie nic cennego. Nawet najbardziej zdesperowanemu rabusiowi szkoda byłoby na mnie czasu – zaśmiał się wymuszenie.

- To nie zbójców powinieneś się bać – rzekł stanowczo młody mężczyzna. – Las jest niebezpieczny. Pełen mar, afrytów i straszydeł.

- Czego? – zapytał kpiąco. – Nie wydaje mi się, żeby…

- Czyżby? – przerwał mu młodzieniec. – Niczego takiego nie spotkałeś? – zagadnął zupełnie jakby wiedział co Daniel spotkał.

- Tak, czy siak… - matematyk poczuł strach. Nie był dzieckiem, starał się być racjonalny, a jednak. Mary i upiory mogły być mniej groźne od ludzi, ślepo w nie wierzących. – Nie chcę się narzucać.

- Proszę! – Twarz chłopaka przybrała strachliwą pozę – Moja… matka… Ona wybrała się zbierać zioła. Zwykle znika na tydzień, z górą dwa. Miała wrócić z najbliższym wozem. Zostań do tego czasu! Ona wróci, ty, panie ruszysz dalej do miasta. Jestem pewien, że kupiec będzie chętniejszy zabrać znajomka, od spotkanego w lesie obcego. Będę spokojniejszy. Ostatnio w lesie kręcą się dziwni ludzie…

- Kto taki? – zapytał, choć mógł się domyślać. Natknął się na takich. Czyżby Dragan nie widział w co był ubrany? A może wprost przeciwnie? Przełknął ślinę. Miał niejasne wrażenie, jakoby grał w grze, do której nie planował przystępować.

- Tropiciele – szepnął chłopiec. – Polują na istoty, z których magowie mogą czerpać manę. Są niezwykle niebezpieczni.

- Skoro polują na dziwadła, skąd niepewność u ciebie?

Chłopak prychnął z irytacją.

- To nie są byle jacy myśliwi! Tym ludziom nie należy wchodzić w drogę, bo nie baczą na drugich. Jeśli uznają, że człowiek coś ukrywa, będą starali się mu to odebrać siłą – jęknął, rozglądając się po izbie. – Jestem tu sam. Jeśli poproszą o gościnę, nie będę mógł odmówić. Nie chcę być sam. Proszę.

Zacisnął zęby tak mocno, że rozbolała go szczęka. Przeczucie go nie opuściło, ale było tylko niewytłumaczalnym, odczuciem. Dlaczego miałby się nim kierować? Chciał odnaleźć licho. Stąd mógł odwiedzać las i bezpiecznie nocować w zamknięciu. Chłopak na pewno znał okolice, no i zawsze miło byłoby zjeść obiad w zastępstwie za jakieś chwasty. Jeszcze raz przyjrzał się chłopakowi. Nie wyglądał groźnie. Niby co miałby mu zrobić? Ostatecznie skinął głową.

- Jeśli to rzeczywiście nie będzie problem…

- Absolutnie nie!

- To zostanę na trochę – zgodził się.

I tak nie miał lepszych perspektyw.


 

* Rew *

 

Zabawny był ten człowiek. Właściwie sam nie wiedział, dlaczego za nim poszedł. Czuł dużą przewagę nad nim i wynikające z tego bezpieczeństwo, więc tak jakoś samo wyszło. Może chciał się po prostu rozerwać? A może poczuł się za niego odpowiedzialny? Nie miał w zwyczaju przyznawać się do błędów, ale kilka razy przeszło mu przez myśl, że niepotrzebnie się wtrącał. Gdyby tropiciele skupili się na człowieku, jego zostawiliby w spokoju. No ale wtedy zrobiło mu się go żal. W końcu został pojmany w jego miejsce. Zabiliby go. Tylko czy to był powód, żeby samemu się narażać? Nie, to nie było w jego stylu. Źle zrobił. Mistrz by tego nie pochwalił. Musiał to naprawić. Tym bardziej, po tym, jak zaczął się z tym człowieczkiem dobrze bawić. Nie trzeba było ryzykować budowania więzi. Roześmiał się w głos na tę myśl. Więzi z człowiekiem – a to dobre! Doskonale wiedział, co zrobi.

Starannie uknuł dość prosty plan. Dogadał się z wiedźmą. U niej zawsze można było znaleźć trupa jakiegoś chłoptasia. Wiedzeni niezaspokojoną fantazją i żądzą, leźli jak woły na rzeź. A Mamuna korzystała. I on korzystał. Rzadko. Nie lubił układów z nią. Nienawidził tego, jak bardzo się jej bał. Wiedział do czego była zdolna. Wiedział jaką magią się parała. Ale ostatecznie, jak każda istota władająca maną, Mamuna wolała go żywego. Uśmiechnął się do siebie – Tak. Wszyscy oni potrzebowali jego krwi. Nawet mistrz. Dlatego nie mógł obiecać jej za dużo na raz i dlatego uwikłał się w tę całą kabałę. Nie mogli mu utoczyć za dużo juchy. Choćby miał żyć ledwie, to przeżyć musiał. Inaczej pozbawiliby się cennego źródła, a wielu takich jak on nie zostało. On nie znał żadnego. Mistrz potrzebował go co pełnię, więc wiedźma zgodziła się odebrać dług w ratach. Nie ośmieliłaby się z nim zadzierać. I tak oto, po szybkich negocjacjach i podpisaniu wiążącego kontraktu, dostał we władanie dom pod zabitym traktem.

Plan miał mało skomplikowany. Zamierzał uciec się do podstawowych męskich potrzeb. Sam miał okazję przekonać się o tym, że ten konkretny człowiek, miał je całkiem spore. Zachichotał do wyjątkowo przyjemnego wspomnienia. Zamierzał wejść w jakiegoś młodzieniaszka, uwieść człowieka, tak żeby ten odczepił się od niego, a na koniec odegrać przejmującą scenę śmierci młodzieńca, porzucając ciało, żeby człowiek pogodził się ze stratą. Tym samym on będzie zupełnie wolny i bez cienia skrupułów wróci do swojej przytulnej groty pod jeziorem, a człowiek pójdzie sobie precz w swoją stronę. Nie przewidział tylko jednego. Ten głupi człowiek wcale nie chciał dać się uwieść. Z uporem godnym tropicieli, regularnie wybierał się na obchody do lasu, żeby go szukać. Uparte bydlę. I oni dziwili się, że umierali młodo.

 

- Wiem, że to może zabrzmieć zabawnie, ale muszę zapytać – odezwał się do niego człowiek, po powrocie z lasu. Był wieczór, pierwszego dnia jego wizyty.

- Pytaj, jeśli musisz – zachęcił burkliwie. Jak ci durni ludzie okazywali sobie względy, bez możliwości wydzielania feromonów?

- Nie ma potrzeby się denerwować, to nic takiego… - mężczyzna zawahał się.

- Nie zdenerwowałem się przecież! – warknął. – Mów. Khem… Mów, proszę – poprawił się, dodając uśmiech, w swoim mniemaniu zalotny.

- No więc… Już któryś raz widzę tę samą sowę. Wygląda mi na wytresowaną. Wydaje mi się, że za mną lata – wystękał.

Oczywiście, że za nim latał! Idiota… Miał go puścić samego do lasu? Widząc, jak sobie radził, mógł być pewien, że trafi prosto na tropicieli, a w najlepszym wypadku na watahę głodnych wilków.

- Tak, to musi być jej terytorium. Nie obawiaj się. Jest bardzo mądra. Gdybyś się zgubił to najlepiej idź jej śladem. Doprowadzi cię z powrotem tutaj – wolał to podkreślić. Ludzie byli, delikatnie sprawy ujmując, nierozsądni.

- Z tego co wiem, to wbrew powszechnej opinii, sowy to wyjątkowo durne ptaki. Głupi mit, że kojarzą się z wiedzą.

Poczuł, jak nozdrza rozszerzają mu się samoistnie, za to usta, dla odmiany, zwężają w nienaturalnie wąską, napiętą linię. Ten człowieczek miał czelność mówić o głupocie innych istnień…

- Cóż. Najwyraźniej ta konkretna jest nad wyraz inteligentna.

- Najwyraźniej – przystojniak przyznał z kwaśną miną.

Uch… Jak mu było ciężko! Niepotrzebnie się wmieszał. Mógł zwyczajnie odejść! Nadal tego nie pojmował. Jeszcze, żeby wlazł na truchło tego wielkiego basiora i zadziałał po wpływem impulsu. Może wtedy wytłumaczyłby sobie, dlaczego popełnił tak gigantyczny błąd. Tymczasem on szukał sposobu, żeby oswobodzić tego mężczyznę! Przechadzał się po pustych skorupach owadów, drobnych ssaków i ptaków, by odnaleźć takie ciało, które nadawałoby się do szturmu na tamtego tropiciela. Niby mógł obezwładnić go we własnym, bądź co bądź, najidealniejszym ciele, ale jego zamiarem nie było ujawnienie się. Nie chciał zostawiać swoich śladów reszcie tropicieli. Sapnął kolejny raz. Dobrze, co się stało, to się stało. Należało skupić się, na tym co sobie obmyślił, bo takie dialogi do niczego nie prowadziły. Nie miał swojej podstawowej broni, ale przecież i bez feromonów potrafił. Ograniczało go, co prawda, to słabe, brzydkie, ludzkie ciało, ale jego człowieczkowi się podobało. Wiedział to. Ludzie mieli dziwny gust.

- Po co szukasz swojego kompana, skoro cię zostawił, panie? – podszedł go. – Nie warta tracić nań czasu. Byliście ze sobą blisko? Czy on szukałby ciebie?

Napełnianie życiem innych istot, było niczym oddychanie. Proste i naturalne. Mógłby nie robić tego całe wieki, a i tak wystarczyłoby muśnięcie pozbawionej sił witalnych materii i zrobiłby to, jak za każdym razem w doskonały sposób. Ludzie stanowili pewien wyjątek. Nawet po śmierci zostawały w nich pewne… naleciałości. Charakter z jakim się rodzili, był bardziej lub mniej wpisany w ich kręgosłup. Nie dało się bez przerwy kontrolować tego wszystkiego. Myśli, uczuć, języka, upodobań… Czasem takie ciało rządziło się samo. Szkoda było mu energii na pilnowanie sposobu mowy. Chłopak był wieśniakiem, więc mówił jak oni. I choć nie podobało mu się to, choć wolałby naśladować mistrza, nie miał na to siły. Inaczej każde zdanie budowałby dwa razy dłużej. Zresztą, może to i lepiej. Był w swej kreacji bardziej wiarygodny. Szkoda, że kosztem jej jakości.

- Nie w tym rzecz – odparł mężczyzna, zmieniając odrobinę barwę twarzy. – Nie znaliśmy się długo, ale… chyba chciałbym to zmienić. Sam nie wiem – uśmiechnął się niepewnie.

Wzruszył ramionami, zmuszając się do obojętności, chociaż w środku poczuł się przyjemnie podłechtany. Ciężko było się dziwić, że człowiek się w nim zadurzył. Przecież był doskonały. Nie będzie łatwo go zniechęcić. Akurat za to nie mógł człowieka winić.

- Jeśli pozwolisz, jutro możemy poszukać twego towarzysza razem – zaproponował. Nic tak nie zbliżało do siebie, jak wspólna przygoda. A już on zatroszczy się o przygody…

- Byłoby wspaniale! – ucieszył się mężczyzna. – Przyznam, że kiedy jestem w tym lesie sam, czuję się jakbym błądził w kółko. To niezwykle frustrujące.

I jakże prawdziwe – odpowiedział mu w myślach.

 

Nastała pora kolacji. Zmuszony był zejść do spichlerza Mamuny sam, bowiem jego zawartość raczej nie była odpowiednia dla człowieczych oczu. O tym, że miał rację, przekonał się tuż po przekroczeniu progu. Poza plonami roli, wiedźma trzymała tam słoje ze spreparowanymi członkami ludzkiej anatomii. Niektóre były całkiem ciekawe… Były też liczne odnóża trudnych do rozpoznania w tym stanie, stworzeń. W głębokich, dobrze zabezpieczonych zbiornikach pływało coś, co nawet jego przyprawiało o dreszcze. Nie zamierzał tkwić w tym miejscu ni chwili dłużej niż to było konieczne.

Nie planował się wysilać. Z marchwi, jaj i mąki upiekli wytrawne placki. Człowiek posiekał kilka chwastów, umieścił je w misce i nazwał sałatką. Najwyraźniej był w dobrym humorze. I dobrze.

- Nie chciałbym się narzucać, ale tak po prawdzie, pojęcia nie mam, gdzie leży Wari… Waji… War…

- Wayria – pomógł mu litościwie.

- Właśnie. Otóż w chwili mojego, nazwijmy je roboczo - porwania, miałem na sobie jedynie szlafrok, bieliznę i okulary. – Mężczyzna odkaszlnął, stroniąc od wzroku rozmówcy. – To co mam na sobie dostałem od pewnego człowieka, którego spotkałem po drodze.

Nie powstrzymał krótkiego wybuchu śmiechu. Wszyscy oni kłamali. Zawsze. Zawszony gatunek. Ale niech mu będzie. Wszak Dragan nie miał podstaw, żeby nie wierzyć. Wykonał więc przepraszający ruch dłonią i zachęcił mężczyznę, by kontynuował.

– Tak więc… Byłoby wspaniale, gdybyś użyczył mi jakiegoś swojego ubrania, niebędącego jednocześnie zwierzęcymi zwłokami. Dodam, że perspektywa kąpieli brzmi dla mnie wręcz fascynująco. Przyznaję, że nie mam nic, czym mógłbym ci się zrewanżować, ale gotowy jestem zakasać rękawy i odpracować pomoc fizycznie.

Oj, będziesz pracował fizycznie, już on się o to postara.

- Dam ci wszystko czego będziesz potrzebował, panie – zadeklarował. – Nie wymagam nic w zamian. Mam jedynie prośbę. Ot, drobiazg taki…

- Oczywiście!

- Chcę z tobą spać – oznajmił bez zbędnych ogródek.

Człowiek otworzył oczy znacznie szerzej niż zwykle.

- Przepraszam, nie wiem czy dobrze usłyszałem…

– W domu jest tylko jedno łóżko. Nie wypada mi położyć gościa na podłodze, a sam za tym nie przepadam – objaśnił. Miał nadzieję, że to mu wystarczy. Lepszych argumentów nie wymyślił.

- Posłuchaj – mężczyzna ostrożnie ważył słowa. - Obcy ludzie nie chadzają ze sobą do łóżka. No dobrze, może niektórzy tak robią - przyznał - ale ja nigdy nie miałem w zwyczaju. Może w młodości, może kiedyś… - zaczął się jąkać. – Nie znamy się w ogóle – wrócił do nudnego wywodu. – Oczywiście widzę, że jesteś przystojnym chłopakiem, widziałbym to nawet bez okularów, więc jeśli… faktycznie chcesz… możemy porozmawiać… poznać się lepiej i może wtedy…

- Naprawdę uważasz, że jestem przystojny? – przerwał mu. Nerwowym gestem wskazał na swoje nowe ciało. Niby wiedział, że ludzie nic nie rozumieli, miał świadomość, że ich oczy nie potrafiły patrzeć, że byli zupełnie tępi! Ale mimo to, usłyszeć na własne uszy potwierdzenie tych wszystkich założeń, było czymś zgoła innym. Słowa mężczyzny ubodły go personalnie.

- To źle…?

- Moja skóra jest spalona słońcem, miejscami popękana! – Na potwierdzenie swoich słów, podszedł bliżej, odsłaniając rękaw koszuli. – Mam brudne paznokcie i na dodatek pachnę kobyłą!

Człowiek uśmiechnął się do niego. Po raz pierwszy, odkąd powitał go w domu wiedźmy, zdawał się odprężyć.

- No to cię umyjemy – odparł, głupkowato się uśmiechając. – Sam nie pachnę najlepiej – zauważył.

Nie rozumiał. Nie planował unosić się. W pewnej chwili sądził wręcz, że zaprzepaścił szansę na pozytywny rozwój wydarzeń, a tymczasem jakimś cudem wyszło na jego…

- Wracając do tematu. Oczywiście, przyjmując argument w postaci braku odpowiedniego mebla, sam zgłaszam się na ochotnika i mogę spać na podłodze. Nie musisz się mną przejmować – zapewnił.

Licho westchnął. Potrzeba mu było nieco innej strategii.

- Tak naprawdę, muszę przyznać, że niezmiernie ucieszyłem się widząc cię, panie. Nie jestem jeszcze mężczyzną mężnym i postawnym, jak ty. Nie liczę sobie wielu lat i nie mam mnogich doświadczeń. Boję się być sam – oświadczył ze zgrozą. - Odkąd matki nie ma, sypiam przy świecach. Jeśli nie życzysz sobie mnie obok w łóżku, może zezwolisz mi spać na podłodze przy nim. – Postarał się o łzę spływającą po policzku w odpowiednim momencie. Miała dodawać dramatyzmu jego występowi, a po reakcji człowieka spisała się wybornie.

- Cóż, skoro tak stawiasz sprawę… Sądzę, że możemy spać na waleta. Faktycznie będziesz obok mnie, ale nie będziemy sobie wadzić. Przepraszam, że źle odebrałem twoje wcześniejsze słowa – stwierdził. – Teraz trochę mi wstyd. Zapomnijmy o tym, proszę.

Dopilnował, by na twarzy młodzieńca, którego ciało chwilowo sobie przywłaszczył nie zagościł wyraz triumfu, jaki poczuł. Wnet ten człowiek będzie w jego mocy, a kiedy to nastanie, uwolni się od niego raz na zawsze. Zabawne. Wszystko to stanowiło przyjemną odmianę od monotonii ostatnich lat. Ta gra zaczynała mu się coraz bardziej podobać.

3 komentarze:

  1. Hejeczka,
    cudownie, biedy Daniel rzucony w ten świat, ale czy ktoś naprawdę go ściągnął w ten świat... och licho tak podejrzewałam, że jest w tej sowie, a potem w tym chłopaku... będzie bardzo ciekawie...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Niedługo ciąg dalszy ;)
      Pozdrawiam <3

      Usuń
  2. Hejeczka,
    cudownie, biedny Daniel licho robi go normalnie w bambuko, ale tak podejrzewałam że ta sowa to on...
    wszystkiego dobrego w Nowym Roku...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń

Ćpun, diler i psychopata - SAIA - cz. 1

 Pierwszy fragment nowego powiadania :) Koniecznie dajcie znać, jakie macie wrażenia po przeczytaniu! ;)   -.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-...