Tam gdzie licho nie śpi - cz. 2


Hej, hej, zombie się melduje ;)  
Niniejszym wrzucam kawałek i idę popracować nad dalszym fragmentem, żeby ruszyć do przodu póki moja mała pijawka śpi :D 

P.S.: Wybaczcie mi literówki i inne takie. Jestem pewna, że coś przeoczyłam...
-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-


* 3 *

- Jak się czujesz? – zapytała Kate.
Wyglądała na zmęczoną. Pod jasnymi oczami rysowały się sine cienie, a włosy, które zwykle kręciła w zgrabne loki, opadały smętnymi kosmykami na jej zbyt chude ramiona.
- Lepiej – odparł słabo. – Gdzie jesteśmy?
- W twoim mieszkaniu, a niby gdzie? Przecież sam przyszedłeś.
- C-co? Nie! Musimy stąd iść! – ożywił się natychmiast.
Panika ogarnęła jego ledwo odprężony umysł. Daniel zerwał się z łóżka. Niestety, przypłacił to natychmiastowymi zawrotami głowy, więc Kate szybko udało się go ponownie wpakować pod kołdrę.
- Co ty wyrabiasz?! Dopiero się ocknąłeś! Zresztą wczoraj sam prosiłeś, żeby cię wypisali! W takim stanie! – Kobieta wyglądała na nie mniej przerażoną tym faktem od niego. – Dobrze, że miałeś mój numer podpisany jako alarmowy i że od razu zadzwonili po mnie! Nie wiem co by się z tobą stało! Lekarz twierdzi, że chciałeś wracać na piechotę. Kompletnie ci odbiło?! Nie wiem co bym…
- Nie pamiętam! Nic z tego nie pamiętam! – jęknął, wymachując rękami.
Z całego potoku słów przyjaciółki nie zarejestrował zbyt wiele. Za bardzo skupiony był na próbie odtworzenia wspomnień z minionej nocy. Im mocniej wytężał mózg, tym mniej udawało mu się skupić. Kilka minut później nie był w ogóle pewien, czy to co pamiętał faktycznie miało miejsce.
- Daniel…
Chciało mu się płakać. Obraz zmartwionej twarzy Kate, wcale nie pomagał. Ukradkiem zerknął na swoją dłoń. Przynajmniej te potworne ślady zniknęły. O ile rzeczywiście tam były…
- Em… - zaczął niepewnie. - Czy lekarze mówili coś o mojej nodze? – zdecydował zapytać.
Może tylko mu się wydawało…?
- Jest stłuczona, ale poza powierzchownymi rankami nic poważnego się nie stało. Większy problem mamy z twoją głową – powiedziała, a wtedy jej głos delikatnie się załamał. – Masz jakiegoś krwiaka – szepnęła, na siłę przywołując emocje do porządku. - Nie jest duży, ale trzeba pilnować, żeby ci się nie porobiły skrzepy. Przepisali ci zastrzyki. – Kate wskazała na niewielką papierową torebkę, leżącą na szafce nocnej. – Daniel! Masz je brać! – zastrzegła.
- Ale chyba nie jest aż tak źle? – odważył się zawyrokować.
Mina jego sąsiadki prędko kazała mu ów pogląd zweryfikować.
- Jest źle – westchnęła ciężko, a jej oczy przygasły w ślad za głosem. - Nie chciałam mówić ci tego tak od razu, ale chyba nie mam wyboru. Nieuczciwie byłoby ukrywać przed tobą coś, co bezpośrednio tyczy się twojego życia – sapnęła ze zgrozą. - Pobrali ci krew do badań, a wyniki wyszły… no delikatnie mówiąc, niedobre. Lekarz nie mógł uwierzyć, że jeszcze funkcjonujesz.
Daniel spijał z jej ust każde słowo, coraz szerzej otwierając własne. Chciał pytać, chciał zaprzeczać, jakoś bronić się przed nieuniknionym lub prosić przyjaciółkę, by jednak nic mu nie mówiła. Na ten moment, nie mógł się zdecydować, która z emocji brała górę, ale nigdy tak jasno jak teraz nie docierało do niego, że jednak bardzo cenił sobie własne zdrowie.
- Podsłuchiwałam, bo nie chcieli mi nic powiedzieć poza jakimiś ogólnikami. Srał ich pies - wtrąciła. - Podobno ponowili badania, a nawet zrobili je na innym sprzęcie, bo myśleli, że ten od nich się spieprzył. Wyniki były takie same. Wygląda to tak, jakbyś… - przymknęła powieki. – Jakbyś… Tylko błagam cię, nie wpadaj w panikę – wtrąciła szybko.
- Jakbym, co?! – nie wytrzymał.
- Lekarz użył takiego porównania… Jakbyś… miał jakąś dziwną odmianę HIV... – źrenice matematyka rozszerzyły się, prawie przysłaniając tęczówki. – Ale zaraz potem zaczął tłumaczyć, że to zupełnie coś innego!
- Co takiego?! Niby skąd?! – wykrzyknął. – Kurwa mać! Kurwa… Kurwa mać… - Rozdygotał się. Zimny dreszcz przeszył jego napięty kręgosłup. - Jeszcze żebym chodził do łóżka z byle kim! Żebym coś brał albo… To nie może być prawda! Rozumiesz?!
- Rozumiem – zapewniła wilgotnym głosem.
- Nie, nic nie rozumiesz! – zaszlochał. – Jak mogłabyś rozumieć, skoro ja kurwa nic z tego nie pojmuję… Boże… Kate… I co teraz?! Co ma ja mam robić?! – zapytał, kurczowo chwytając się jej za przedramiona. – To… To koniec…
- Przede wszystkim, uspokój się! – Po policzkach kobiety spłynęły łzy. - Nie powiedziałam, że to właśnie ten wirus, tylko że do niego go porównali. Sam musisz zapytać, bo ze mną nikt nie będzie gadał. Oni nie mają pojęcia co to jest. Nie musi być groźny – przekonywała usilnie. – Po prostu odpoczniesz, nabierzesz sił i wszystkiego się dowiemy.
- Och, doprawdy? Czyli co, jest sobie i nie robi mi nic szkodliwego? – warknął na bogu ducha winną kobietę. – Powinienem zlekceważyć sprawę, czy postarać się o kontakt z jakimś sławnym specjalistą, bo oto mam szansę, by nazwano chorobę od mojego nazwiska?!
- Wypełnia pięć procent objętości twojej krwi. Mutuje i sukcesywnie atakuje pozostałe komórki – wyrecytowała. – Lekarz powiedział, że mimo tego wcale nie zmienia ich natury. Nawet te zainfekowane działają dokładnie tak jak powinny. Zmienia się tylko ich wygląd.
- Czyli co, teraz będę X-Manem?
- Nie kpij – upomniała go udręczonym tonem, przecierając przy tym opuchniętą, wilgotną buzię. - Na razie przepisali ci standardowe leki, żeby nieco opóźnić cały ten proces. Nie wiem, jak to będzie wyglądało dalej, bo jak już wspomniałam - nie chcieli mi za dużo powiedzieć…
Kobieta kontynuowała, ale Daniel przestał słuchać. Panika wlewała się w jego serce z każdym skurczem, pompującym zainfekowaną krew, coraz bardziej pozbawiając płuca tlenu. Wydawało się, że jeszcze chwila i niewidzialne, lodowane szpony strachu rozsadzą mu żebra. Wyobraził sobie miny swoich rodziców, kiedy dostaną wiadomość o tym, że ich jedyny syn umarł na AIDS. Jakież to miało być typowe. Gdyby nie był tak potwornie zlękniony o własne życie, chyba by się roześmiał. Nawet się nie zdziwią. I to właśnie ta świadomość była najgorsza. Gorsza nawet od perspektywy rychłej śmierci. A przecież tyle razy przyrzekał sobie, że jeszcze im pokaże! Że udowodni tym mentalnie tkwiącym w średniowieczu ludziom, że nie każdy gej był wyuzdanym satanistą, pedofilem i uczestnikiem masowych orgii co weekend… Tyle tylko, że myślał, że miał więcej czasu…
- I… co teraz…? – wyjąkał, faktycznie nie mając pojęcia co dalej ze sobą zrobić.
- Nie wiem. Będziesz musiał powtórzyć te badania. Za kilka dni – dodała, widząc jego minę. - Wszystko masz zresztą rozpisane.
Kobieta przeczesała włosy i wstała na moment, żeby po kilku minutach wrócić do sypialni z talerzem gorącej zupy. Nie opierał się. Nieco później połknął tabletki i ułożył głowę na starannie poprawionych poduszkach.
- Muszę jechać po Annie. Gdyby się cokolwiek działo, masz do mnie od razu dzwonić, rozumiemy się?
- Tak – skinął głową.
- Wieczorem przyjdę sprawdzić, jak się czujesz, dobrze?
- Tak – powtórzył.
Kate ponownie podniosła się, zaniosła puste naczynie do kuchni, po czym weszła jeszcze na moment, żeby go pożegnać.
- Nie zamartwiaj się – powiedziała spokojniejszym głosem. - Oni naprawdę nie wiedzą co to jest… To wszystko nie musi oznaczać, że postawili na tobie krzyżyk. Będzie lepiej. Wierzę w to.
Miał czelność nie zgodzić się z jej słowami. Osobiście już teraz czuł się jak nieboszczyk. Byłby gotów wybierać kolor urny. Swoją drogą, ciekawe czy dałoby się takową zamówić przez internet? Będzie musiał to wszystko zorganizować zawczasu.
Boże… o czym on myślał? - To jasne, że kolor urny był bez znaczenia. Ważniejsze było wykonanie, a tego przecież nie dało się ocenić po zdjęciach. Jak już umierać, to z klasą i z godnością. Nie da się zagrzebać w byle czym. No i ktoś będzie musiał karmić kota przybłędę. Powinien powiedzieć o nim Kate.
- Czy lekarz powiedział coś jeszcze, co być może powinienem wiedzieć? – Lepiej było znać całą prawdę od razu. Gorzej już chyba być nie mogło?
- Chyba nie – zastanowiła się. - Wspomniał jedynie, że pod mikroskopem wirus jest niezwykle piękny. Jakby cię to miało pocieszyć - westchnęła. - Podobno mieni się tysiącami srebrnych niteczek przypominających naczynka krwionośne, a otacza go błyszcząca, zielonkawa powłoczka. Był tym zafascynowany… Poza tym nic konkretnego.
Daniel rozchylił usta. Niemożliwe…
- Prześpij się jeszcze – poradziła mu Kate, po czym zostawiła oniemiałego mężczyznę samemu sobie.
Zaatakowane nowymi informacjami nerwy, ponownie napięły się jak struny. Daniel zaczekał w łóżku na trzask zamykających się za kobietą drzwi i z desperacją godną szaleńca, ruszył do łazienki.


Po drodze złapał za szlafrok i okulary. Ciasno obwiązał się w pasie, jak gdyby miało mu to dopomóc w zbieraniu odwagi. Docisnął okrągłe oprawki do nosa i wkroczył do łazienki.
Z początku wszystko wyglądało zupełnie normalnie. Daniel rozejrzał się wokół siebie, mając to głupie wrażenie robienia z siebie jeszcze większego wariata niż ustawa przewidziała. W odbiciu wiszącego nad umywalką lustra, mignął mu obraz rozczochranego bruneta o błędnym wzroku. Być może choroba atakowała także mózg - Skąd miał wiedzieć? - Usprawiedliwienie dobre jak każde inne. W myślach powtórzył kilka wzorów i reguł całkowania, żeby sprawdzić, czy z pamięcią było względnie dobrze. Nie zapowiadało się na dziury w nabytej przez lata wiedzy, ale dla pewności uszczypał się jeszcze w udo. Wszystkie testy przebiegły pomyślnie, cholera. Wiedząc doskonale, że będzie tego żałował, podjął próbę skonfrontowania się z wykolejoną rzeczywistością.
Przekonując samego siebie, że był przecież dorosłym, dojrzałym mężczyzną, podszedł do uszkodzonego miejsca w ścianie i nie czekając na kompletnie nieracjonalne i głupie obawy, które w każdej chwili mogły nadejść, wsunął rękę w wybitą w płytkach dziurę. Skoro miał tam znaleźć tego zdechniętego kota, to nie było na co czekać. Od dotykania kocich zwłok nikt jeszcze nie umarł. Przecież na świecie istnieli psychole, ten kot mógł tam być - zamurowany – stąd smród. Trzeba go było tylko wyciągnąć, zutylizować, wywietrzyć, odprawić jakiś rytuał, jak na tych wszystkich horrorach…
Coś przeszyło go w okolicach pępka i ścisnęło w pasie.
Daniel wydobył z siebie cichutki jęk, a później, nim zdołał okazać jakiś ślad zdumienia, zacisk rozciągnął się raptownie na biodra i całą klatkę piersiową, gruchocząc kości. Tysiące, miliony srebrnych niteczek wystrzeliło z otworu, oplątując go i dusząc. Zielona poświata objawiona chmurą dymu, wlała się gęstą smugą prosto w usta mężczyzny, przysłaniając mu oczy bladym, zgniłozielonym refleksem.
Nie miał czasu się bać. Nie czuł bólu. Doznanie mógłby przyrównać do zawieszenia ciała w próżni. Wydawało mu się, że nie dotyka go żadna fizyczna płaszczyzna. Coś przeciskało bezwładne ciało przez ciasny, niewidzialny lej. Świszczało mu w uszach, a oczy zalewały błyszczące pasy srebra, skąpane w oparach zieleni.
I nagle nie było już nic więcej, poza chłodem. Niczego nigdy nie było i nic już nie miało nastąpić. Być może powiedziałby, że miał pustkę w głowie, gdyby tylko miał świadomość posiadania głowy, a w niej jakichś myśli. Tyle tego, że przestał się bać.
Nie na długo.
Wszystko skończyło się znacznie szybciej niż się zaczęło. Prawdopodobnie dlatego, że do minionego procesu Daniel zbyt długo się zbierał. Na obecny nie miał wpływu. Z błogiej nieświadomości wyrwało go głuche uderzenie tyłkiem o ziemię. Odbił się i uderzył raz jeszcze, obijając drugi pośladek do kompletu z pierwszym. Okulary zsunęły mu się na sam koniec nosa, a zgubiona spiralka rozburzonych włosów wpadła mu prosto w oko. Pod palcami wyczuł mokrą trawę.
Nauczyciel zerwał się na nogi, powtarzając w myślach, że na pewno wszystko będzie dobrze. Otępiały i rozkojarzony, stał chwilę w dość pokracznej pozycji, nim przypomniał sobie kim był, skąd się wziął i co wyprawiał. Na początek w dość machinalny sposób postanowił sprawdzić sprawność własnych członów i to właśnie wtedy dotarło do niego, iż leżał na miękkiej, zielonej trawie, pośrodku kwietnej łąki, nieopodal gęstego lasu. Powinien być na zimnej podłodze własnej, paskudnej łazienki. Nie był. Jakim cudem?
- Co do licha…? – szepnął skołowany, szukając guza na głowie.
Poprawił okulary na wąskim nosie i rozejrzał się z inteligencją godną Jacoba O’Briana podczas sprawdzianu z całek.
- Tam jest! Łapcie go! – rozległ się szorstki, męski głos, dobiegający zza jego zgarbionych pleców.
Obejrzał się, by spostrzec wyłaniających się z lasu trzech mężczyzn. Ubrani byli w dziwaczne, skórzane stroje. W pierwszej chwili skojarzyli mu się z zimowymi wersjami Conana Barbarzyńcy. Może i nie mieli odsłoniętych klat, ale prezentowali się podobnie.
Nim zdążył się zastanowić nad lepszym rozwiązaniem, zerwał się do ucieczki. Jegomoście nie wyglądali jakby byli w nastroju do rozmów i tłumaczeń, za to wydawali się być ostro nakręceni.
- Nie dajcie mu uciec! – krzyczał ktoś (dzięki bogu wciąż z tyłu).
- Daleko nie ucieknie – odpowiedział mu rubaszny śmiech jednego z jego towarzyszy. – Kiepsko wybrał ciało, już w tej głupiej sarnie szło mu sprawniej!
- Zamknij się i strzelaj, nie mam ochoty biegać za nim do zachodu słońca! – odwarknął trzeci.
„Strzelaj”?! Nie, nie, nie! Co to miało znaczyć do diabła?! Zebrał w sobie wszystkie pokłady fizycznych sił i puścił się sprintem między drzewa. Szlafrok łopotał za nim jak flaga na wietrze, a wnet i tak leżał powity drapiącą siatką, przyciskającą go sztywno do ziemi. Oprawki okularów wciskały mu się niewygodnie w skroń z jednej strony, z drugiej odstając koślawo. Nic nie widział.
- Ha! Trafiony! – oznajmił dumnie jeden z napastników.
Nie dało się ukryć. Szarpanie na nic się zdało. Pułapka nie pozwalała mu nawet poderwać się na kolana. Leżał płasko, z policzkiem wciąż dociśniętym do ziemi, nadsłuchując śmiechów i wzajemnych gratulacji tamtych ludzi. Rozumiał co mówili, chociaż ich język widział mu się brzmieć zupełnie inaczej niż jego własny. Był jakby bardziej szumiąco-brzęczący. Dziwny, jak niemiecki albo duński. Jakoś nie przychodziło mu do głowy nic, czym mógłby przekonać tych osobników, że na pewno nie był tym, którego szukali. Sapnął zrezygnowany. To musiał być kolejny wykręcony sen. Czymś go naszprycowali w tym szpitalu. Przecież coś takiego nie miało prawa się wydarzyć w rzeczywistości. Nie. Po prostu nie. Dlaczego nie mógł się już obudzić?!
- I co, szkarado? – zwrócono się do niego. – Wyłaź z tego mężczyzny! A może mamy go pogrzebać razem z tobą?! Gadaj, gdzie się schowałeś?! – warknął śmierdzący ogniskiem typ w szarym kubraku i szmacianej (brudnej, czego Daniel nie omieszkał zauważyć) przepasce na czole. Szarpnął go gwałtownie za włosy, tak że zmuszony był spojrzeć w jego mętne, szarozielone oczy.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz, człowieku! – wykrzyknął w obronie. – Kim wy jesteście?! Gdzie ja jestem?! Puśćcie mnie!
Twarz oprawcy stężała. Wyglądał na wielkiego, tępego osiłka, którego słowa nauczyciela kosztowały zbyt wiele zachodu, by podjąć próbę ich rozumienia. Daniel miał wrażenie, że przez krótką chwilę wahał się przed dalszym działaniem. Miał nawet nadzieję, że być może uda mu się wyjaśnić to straszne nieporozumienie, ale nim ponownie otworzył usta, drugi typ, stojący obok, wymierzył mu bolesny policzek. Był chudszy, ale sił mu nie brakowało.
- Nie kłam potworo! Myślisz, że zdołasz nas zwieść?! – wycedził przez ubytki w zębach.
- Przysięgam! Jestem tylko zwykłym nauczycielem! Nie mam pojęcia skąd się tutaj wziąłem! Byłem w łazience, w swoim mieszkaniu, w bloku, przy Baker Street, numer siedemset osiemnaście! Nie mam pojęcia jakim cudem nagle znalazłem się w tym miejscu! Niczego nie brałem! Nie wiem za kogo mnie bierzecie, ale to jakaś horrendalna pomyłka! – wycharczał, przez nienaturalnie wygięte gardło, bowiem tamten bałwan od szarpania za włosy, wciąż zaciskał na nich pięść.
Napastnicy wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Podaj no test na manę – odezwał się trzymający go oprych, zwracając się do swego trzeciego towarzysza. – Zaraz to wszystko sprawdzimy. Zaraz się przekonamy…
Nic z tego nie pojmował. Nie rozumiał co się działo i nawet nie był do końca przekonany co do tego, że działo się to w rzeczywistości. Równie dobrze mogły to być jego halucynacje, spowodowane nowymi lekarstwami ze szpitala, a może to Kate dała mu coś „przeciwbólowego”. W tej teorii doszukiwał się swojej ostatniej nadziei. Zapomniał już, jak to było w dzieciństwie, kiedy przez nocne koszmary bał się nadejścia nocy. Bez względu na to – sen czy jawa - wcale nie uśmiechało mu się umieranie. Tym bardziej, że wszystko odczuwał niezwykle realnie. Policzek nadal pulsował bólem, aż go nerwy przy zębach swędziały, a skóra głowy szczypała z napięcia. Wykrzywiony kark również dawał mu się we znaki, a żałośnie potłuczony zadek z pewnością powoli ciemniał od siniaków. Umieranie bolałoby więc stuprocentowo, a za bólem nie przepadał. Na pewno nie za takim. Owszem, bywały przyjemne rodzaje bólu, ale tych po prawdzie nie dane mu było kosztować od lat, więc nawet one mogłyby boleć zdecydowanie za bardzo.
- Przecież to Licho. Many w nim nie wykryjemy – odparł najspokojniejszy z mężczyzn. – Ten tu… chyba nie był magiem, zresztą nawet gdyby, taki test nic nam nie da.
Było coś niepokojącego w jego cichym, melodyjnym głosie.
- To niby co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić?! Jeśli to rzeczywiście nie on, to za moment będziemy mogli pożegnać się z naszą szansą na odnalezienie chuja! A jeśli to jednak on, a my rzucimy w się w pogoń za poprzednim tropem, to on - wskazał na Daniela - na pewno znajdzie sposób na ucieczkę! Jesteśmy w dupie, już dawno powinniśmy z nim wrócić!
- Zostanę z nim, a wy ruszajcie. Zwiążemy go, a jeśli będzie próbował uciec - zabiję – zaproponował ten rozsądny. – Słyszałeś mnie, parszywa szkarado? Jeśli zabiję twojego gospodarza, sam też zdechniesz, prawda? Współpracując z nami, kupujesz sobie odrobinę więcej czasu, więc dobrze ci radzę – nie kombinuj jak nas wykiwać.
- Na wszystkie świętości, ja zwariowałem… - jęknął przerażony matematyk. – Los mści się na mnie za nienawiść do świata! Nie mam pojęcia o czym ty bredzisz, człowieku! – zawył bezradnie, nim w usta wepchnięto mu kawałek brudnej i cuchnącej szmaty. Gdyby miał sposobność, z pewnością by się porzygał.
- Dobra! Gort, podaj sznury – warknął śmierdzący drab, do tego chudszego od policzka. – Trzeba się spieszyć.
- Któryś widział, dokąd pognała ta sarna? – wtrącił mózg całej operacji, podczas gdy pozostali przywiązywali szarpiącego się Daniela do najbliższego drzewa.
- Skąd mam, kurwa, wiedzieć?! Wydawało mi się, że tam, gdzie znaleźliśmy tego pajaca!
- Tak było, ale rzeczywiście truchła nie znaleźliśmy – dodał typ nazywany Gortem. – Powinno leżeć gdzieś obok. Tak stara jędza u magika mówiła.
- Gnojek może i jest cwany, ale tym razem się nam nie wymknie. Znajdę go, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię i osobiście go zatłukę!
- O ile inni cię nie ubiegną – wtrącił mózg. – Zjeżdżajcie, poradzę sobie z nim – zadeklarował, samemu sprawdzając sploty wokół ramion zakładnika. – Najważniejsze to odnaleźć źródło, bez niego to i tak wszystko nadaremno. Szukajcie kudłów. Podobno najłatwiej dostrzec.

Tam gdzie licho nie śpi - cz. 1

Cześć!
Na wstępie kajam się, że tak długo mnie tutaj nie było. Wyobraźcie sobie, że opieka nad niemowlakiem jest jednak obciążająca :D (kto by się tego spodziewał...^^ )
Bardzo dziękuję tym z Was, którzy tu do mnie zaglądali pomimo posuchy. Bardzo to doceniam, naprawdę - jesteście super! <3
Jak tam kwarantanna? Dajecie radę? Zarośliście i macie teraz piękne, długie włosy? ;)

Postanowiłam dodać pierwszy kawałek nowego opowiadania - nie wiem kiedy będzie całość, ale jak ten kawałek już tutaj będzie, to na pewno szybciej niż gdybym dalej nic nie wstawiała.
Pozdrowienia i dużo zdrowia!

-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-


* 1 *
         
Perfekcyjnie wyprasowana, granatowa koszula, którą włożył tego ranka, nieprzyjemnie oblepiała jego zgrzane od słońca plecy. Okulary złośliwie ześlizgnęły się na sam czubek lekko spiczastego nosa, a pot od dłuższego czasu osiadł na skroniach, jakby wprowadził się tam na stałe. W duchu przeklinał pliki dźganych przez siebie klasówek, przez które nie miał żadnej możliwości poprawienia swojej żałosnej sytuacji. Daniel Peterson marzył już tylko o tym, żeby wreszcie dotrzeć do klasy i rzucić to wszystko w diabły... Czyli w praktyce - na wysłużone, poobdzierane, nauczycielskie biurko, stojące od wieków w matematycznej sali przeklętego liceum, w którym dane mu było nauczać. Od pierwszej chwili, gdy tylko okazało się, że jego ukochany, wręcz zabytkowy samochód odmówił posłuszeństwa tuż przed zajęciami, wiedział, że znów nie będzie w stanie wessać w siebie niezbędnej do życia dawki kofeiny, a to z kolei nie zwiastowało niczego innego, jak po prostu kolejnego, złego dnia. Brakowało już tylko czarnego kota i drabiny rozstawionej przed drzwiami mieszkania.
Właśnie w taki sposób kończyło się odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę. Z drugiej strony - kto w swój jedyny, wolny po całym dobijającym tygodniu dzień, wolałby ślęczeć nad wypocinami licealistów, kiedy alternatywnie mógł zapakować swój całkiem jeszcze nienajgorszy tyłek w samochód i wybrać się na wycieczkę w góry? Po godzinach spędzonych pod tablicą i za biurkiem, te skradzione momenty wolności, były niczym świeży powiew życia dla jego czterdziestodwuletniego ciała.
Uwielbiał góry. Często uprawiał wspinaczki z wynajętym osprzętem, a jeszcze częściej praktykował izolowanie się od tłumów ludzi, których nie znosił w podobnym stopniu, co tych wszystkich rozwydrzonych dzieciaków, których miał nieprzyjemność nauczać. No, może za wyjątkiem takich ładnych okazów, jak pan Tobias Leeran. W końcu zawsze miło było popatrzeć, nawet jeśli z góry wiedziało się, że na samym patrzeniu się skończy. Kiedy był jeszcze trochę młodszy - a jego świat nie sprowadzał się do walki o związanie końca z końcem - marzył o wspaniałym życiu odkrywcy, może nawet podróżnika na pełen etat. Nadal zdarzały się takie momenty, kiedy to bladym świtem, patrząc na pierwsze promienie wschodzącego słońca, przesiadując zupełnie samemu na szczycie jakiegoś wzniesienia, Daniel rozglądał się rozszerzonymi ze szczęścia oczyma i spokojnie obserwował prezentującą się przed nim połać niczego i pragnął jej, z tkliwością marząc o maleńkim, drewnianym domku w lesie. Z tym, że marzenia były dobre dla dzieci, no bo w końcu kogóż byłoby na to stać? Może gdyby miał bogatych rodziców? Tyle że wtedy miałby też rodzinę, a porzucenie jej mogłoby stanowić podobną przeszkodę, co jego obecny brak funduszy i nie oszukujmy się – odwagi również.
Dziś miał na sobie brązową, okrutnie zlewającą się z jego ciemnobrązowymi włosami oraz jasnobrązowymi oczami, marynarkę w granatowo-czerwoną pepitkę, bowiem tego od kadry nauczycielskiej wymagała ostatnia poprawka do szkolnego regulaminu. Marynarki – nie jej konkretnego koloru. Aczkolwiek, gdyby Daniel miał możliwość wyrażenia swojej prywatnej opinii na głos, chętnie wygarnąłby dyrektorowi, co tak naprawdę o tym jego nowym zarządzeniu myślał. Spasiony knur, całymi godzinami przesiadywał w swoim klimatyzowanym biurze i wyręczał się młodziutką, zdolniejszą od siebie sekretarką - dziewczyna pewnie nawet wykształcenie miała lepsze od przełożonego. Mając dzięki temu szeroki nadmiar wolnego czasu, dyro wymyślał podobne bzdury, które to później z zapałem wprowadzał w życie. Że niby nauczyciele mieli godnie reprezentować placówkę oświaty, jaką była jego szkoła. Jakby tę bandę rozwydrzonych bachorów obchodziło, czy ich belfer nosił cholerną marynarkę, czy nie.
Odetchnął zrezygnowany, wznosząc wzrok ku niebu, jak gdyby odmawiał modlitwę w intencji swoich skołatanych nerwów. De facto, był to kolejny objaw jego zniszczonej psychiki. Miał się przecież za ateistę! Tak postanowił, co było wyrachowaną i dobrze przemyślaną opcją, jako że będąc gejem nie potrzebował nowych punktów na swojej długiej liście wyrzutów sumienia. Właściwie jego orientacja prawdopodobnie i tak byłaby jednym z mniejszych grzechów. W sumie nie znał się na tym. Co mogłoby być gorsze – brak poszanowania dla własnego zdrowia i życia, nienawiść do bliźnich i do świata, czy platoniczny homoseksualizm? Chuj wie.
Ledwo przekroczył próg szkoły, przywitał się uprzejmie z panem woźnym, po czym, czym prędzej skierował się w znaną sobie stronę, żeby tylko przez przypadek nie wpaść na…
- Panie profesorze! – zaćwierkał, słodki do zemdlenia, kobiecy głosik. – Proszę chwileczkę zaczekać!
No właśnie.
Szczupła, atrakcyjna nauczycielka angielskiego, czy jak to Daniel zwykł nazywać ją w myślach – wyfiokowana lafirynda, kroczyła w żwawym tempie wprost w jego stronę, bez większej atencji mijając grupki wlepiających w nią gały, wiecznie napalonych nastolatków. Zdawała się nie dostrzegać ich tęsknych westchnień, mając wzrok utkwiony w obładowanym papierami matematyku. On sam, bardziej od wyprężonych wdzięków kobiety, podziwiał jej umiejętności koordynacyjne. Przy takim wzroście, a warto było podkreślić, że Lydia była z pewnością wyższa od niego, a więc logicznie rzecz biorąc, musiała mieć przynajmniej metr osiemdziesiąt pięć, dodać do tego szpilki typowej celebrytki, oraz w stu procentach zamierzone wywijanie biodrami, sam fakt, że szła - całkiem szybko, prosto i bez potykania się o swoje szczudłowate nogi - zasługiwał na uznanie.
- Dzień dobry – powitał koleżankę z wymuszonym uśmiechem. – Przepraszam, trochę się spieszę, zaraz zaczynam zajęcia – uprzedził na wszelki wypadek. Zawsze była szansa, że się po prostu odczepi.
- Och, ja tylko na momencik – zaszczebiotała. – Słyszał pan tę okropną wiadomość? – zapytała, z zatroskaniem przysłaniając pokryte czerwoną szminką usta. – Przyznaję, że kiedy tylko dowiedziałam się o całej sprawie, od razu pomyślałam o panu. Co prawda, od początku był pan tylko na zastępstwie, więc właściwie wydaje się oczywiste kogo nasz pan dyrektor miał na myśli, ale przecież pomimo tego, że pani Swan wróciła już do swoich obowiązków, pan z nami pozostał…
- Jak dotąd – wtrącił mrukliwie.
- Jak najbardziej słusznie! Tego nie będę kwestionować… Jakby na to nie spojrzeć, to ja jestem teraz najmłodsza stażem, więc przyznaję, że zmartwiłam się o swoje własne stanowisko. Z tym, że przecież nie bardzo jest mnie teraz kim zastąpić – zachichotała nerwowo. – Zmierzam do tego, że pewnie musi się pan obawiać? To takie niezręczne, że nie wiem, jak ująć w słowa…
- Do rzeczy kobieto, co takiego się stało?! – warknął, mając już serdecznie dosyć, ociekającego fałszywą słodyczą głosu koleżanki. Jeśli miała mu oznajmić, że wywalają go z roboty, to chyba powinna zrobić to w nieco mniej zawoalowany sposób, do cholery.
Lydia Smith zjeżyła się na ostrzejszy ton swojego rozmówcy. Wyraźnie nieprzyzwyczajona do podobnego traktowania, wydęła przesadnie powiększone usta i zatrzepotała doczepionymi rzęsami, próbując otrząsnąć się z szoku w jaki ją wprawił.
- Będzie redukcja etatów – oznajmiła lodowato. – Howard… Ach, przepraszam… Nasz pan dyrektor, oczywiście – poprawiła się z minimalnym, za to pełnym zjadliwej satysfakcji uśmiechem – ogłosił to na ostatnim zebraniu grona pedagogicznego. Odbywało się w ten weekend… – kontynuowała, ująwszy w chude palce sam koniec jego cienkiego krawata.
Bezczelna małpa.
- Spodziewałam się, że ktoś już zdążył pana powiadomić. Jak widzę, jednak nie. Cóż, chyba lepiej jest być przygotowanym na takie przykre okoliczności, prawda? – dodała z wyższością.
- Ależ oczywiście, że tak – syknął, czując narastającą złość. - Dziękuję za szczerość, w końcu ja nie wskoczę miłościwie nam panującemu dyrowi do łóżka, tylko po to, żeby mocniej podkreślić, jak niezbędny dla dalszego funkcjonowania tej placówki jestem – wycedził przez zęby.
Kobieta wybałuszyła oczy.
- Słucham?! – prychnęła Smith, przez moment zapominając o swoim wyuczonym, przymilnym tonie. Szczęśliwie, przy tej okazji odczepiła się od kawałka jego garderoby. – Chyba się przesłyszałam!
- Dobrze mnie pani słyszała – pogrążył się, rozglądając się przy tym na boki. – Jeśli wydaje się pani, że dam mu satysfakcję z wylania mnie, to grubo się pani myli. - Nie bacząc na obraz oburzonej kobiety, odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę klasy.
Jasny gwint. Wiedział, że problemy finansowe szkoły prędzej, czy później odbiją się również na nauczycielach. Na początku ucięto im dodatki i premie, później dyro uznał, że prywatna służba zdrowia nie była im do niczego potrzebna, a na dokładkę jeszcze to. Planowali go wylać. Cudownie. Lata nauki, praktyki i szkoleń. Wszystko po to, żeby teraz zmuszony był znosić codzienne upokorzenia podrasowane totalnym brakiem wdzięczności. Wiedział doskonale jak to wyglądało. Każdego przedmiotu nauczało kilkoro nauczycieli. Musiało tak być, ponieważ szkoła była całkiem duża. Na każdym roku było po kilka klas, a pomimo różnych profili kierunkowych, podstawy były takie same, tak więc dany przedmiot, często odbywał się jednocześnie w kilku salach. Początkowo faktycznie zatrudniono go tylko na zastępstwo, ale szybko okazało się, że nawet po powrocie prawowitej nauczycielki, musiał zostać, bo żadna ze starszych klas nie zdążyłaby z materiałem. O ile na innych etatach nauczycieli nie brakowało, o tyle dobry specjalista od ułamków, nadal był w cenie. Tyle tylko, że ich chemiczka odeszła ostatnio na dłuższe zwolnienie, a jak na złość Dylan - uczący angielskiego, wyniósł się na drugi koniec kraju. Koniec końców, dyro zostawił sobie Daniela na stałe i zatrudnił Lydię - utrapienie szkolnictwa.
Nie wiedzieć czemu, kobieta przyczepiła się do niego od samego początku ich wspólnej kariery w tym miejscu. Szczerząc wyprostowane ząbki oraz ściśnięty push-up’em biust, atakowała go swoim towarzystwem, dzień w dzień, aż do znudzenia. Kiedy w dość niezręcznych okolicznościach natury, na szkolnym parkingu, matematyk poinformował ją, że nie jest zainteresowany możliwością zaproszenia koleżanki na kawę, Smith przerzuciła się na bezkompromisowo najbardziej opłacalny obiekt westchnień, jakim był ich ukochany pracodawca. Od tamtej pory była nie do ruszenia. Skoro rzeczywiście zaczęto rozważać cięcia na etatach, rachunek był prosty, a na rachowaniu Daniel znał się jak mało kto.
Klasówki odrzucił na pusty blat i zabrał się za ścieranie tablicy z uczniowskich bohomazów. Tym razem przedstawiały skrzydlatego smoka, w okularach dziwnie przypominających jego okrągłe bryle oraz kryjące się przed ognistym atakiem drobne postacie w kredowo-białych zbrojach. Najwyraźniej panu Jake’owi O’Brianowi znowu się nudziło. O tak, Daniel poznawał jego charakterystyczny styl komiksowych rysunków. Dzieciak był denerwujący, ale talentu nie można mu było odmówić. Co oczywiście nie zmieniało faktu, że zagwarantował sobie obecność pod tablicą nie tylko na minionej przerwie, którą tak twórczo wykorzystał.
Ledwie zdołał rozdzielić klasówki datami - od najstarszych, do tych bardziej aktualnych - a rozgadana swołocz wpadła z impetem do jego chwilowej oazy spokoju, szurając butami, krzesłami, a co zdolniejsi również i całymi ławkami. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby go przywitać, a Peterson miał pełną świadomość tego, że dopóki nie warknie głośnego: „CISZA”, mógł zapomnieć o możliwości rozpoczęcia zajęć. Piekielny los. Kiedyś zejdzie na raka przełyku.
Westchnął, z rozrzewnieniem uciekając ostatnią wolną myślą do hermetycznie zamkniętego pojemnika z jego ulubioną kawą, który dziś jeszcze nie dotknięty, stał sobie spokojnie na półce w szafce w pokoju nauczycielskim.
- CISZA! – zaczął zwyczajowo. – Dzień dobry państwu, jak wiecie, na dzisiaj mamy zaplanowany sprawdzian, ale ponieważ czynność ta nie powinna zająć wam więcej, niż dwadzieścia minut, dla waszego dobra, postanowiłem przeznaczyć na nią całe pół godziny – oznajmił im wspaniałomyślnie - podczas gdy teraz możemy sobie zakończyć ostatnio poruszane zagadnienie… - dodał.
Mówił i mówił, i obserwował, jak coraz więcej par oczu rozbiegało się po klasie, ostatecznie tępo zwieszając uwagę na tablicy, zeszytach, czy jak w przypadku Jake’a O’Briana, którego zaraz planował zapytać - we włosy koleżanki z ławki obok.
Phil z pierwszego rzędu, zerkał nerwowo w notatki, zapewne mające dopomóc mu w uzyskaniu stu procent punktacji na sprawdzianie, Josh bezwstydnie dłubał w nosie i chyba tylko Tobias przyglądał się jemu, z jakim takim zainteresowaniem. Swoją drogą śliczny chłopak. Gdyby Daniel nie był nauczycielem albo gdyby przynajmniej nie był jego nauczycielem, chętnie poznałby go na nieco bardziej prywatnym gruncie. Wyprostowany, przystojny i pomimo młodego wieku, już diabelnie męski. Czego chcieć więcej? Odkaszlnął, wracając do logarytmów.
- Pan O’Brien. Wyjaśni pan, dlaczego możemy posłużyć się wzorem, który zastosowałem? Najwyraźniej ma ten materiał w małym palcu… - Cudownie. Jake nawet nie podniósł na niego wzroku, utwierdzając nauczyciela w przekonaniu, iż nie miał bladego pojęcia, że w ogóle został wywołany z nazwiska. Niestrudzony Daniel kontynuował. Podobne sytuacje były jego chlebem powszednim. - Skoro kompletnie MNIE PAN NIE SŁUCHA – zaakcentował głośniej. - Czy twój błogi, nieskalany myślą wzrok, powinien mi uświadomić, że zupełnie nie orientujesz się o czym dzisiaj rozmawiamy?
- Wiem o czym – odparł dzieciak, wyraźnie skonsternowany. – Eee, po prostu, tak jakoś mi słabo. To pewnie ze stresu przed sprawdzianem… - wydukał ku uciesze pozostałej gawiedzi.
Trochę żal mu było pastwić się nad szczeniakiem, ale O’Brian sam sumiennie na owo pastwienie się pracował. No i co tu dużo mówić, Jacob może nie był w jego typie, ale przyjemnie było zawiesić na nim wzrok. Uch, żenujące... Daniel, prawdopodobnie, wprost idealnie pasowałby do stereotypu nauczycielki, starej panny - Kolejna cegiełka do jego osobistego muru wstydu.
- Dobrze. Zważywszy na stres waszego kolegi, myślę, że możemy już przejść do głównego punktu programu – zadecydował. - Najwyższa pora skupić wasze szare komórki. Miejmy nadzieję, że co poniektórzy z was, będą zdolni do tego procesu… Phil, podejdź proszę.
Wręczył chłopakowi arkusze z pytaniami, mając pełną świadomość tego, że klasowy kujon już uruchomił cały proces podglądania i analizowania zadań, by zyskać choć szczątkową przewagę nad kolegami z klasy. Dlaczego miałby go tej możliwości pozbawiać? Niech ma. Tymczasem zarządził pochowanie telefonów i innych elektronicznych zabawek, żeby młodzi nie ściągali.
Tak naprawdę miał kompletnie w nosie, czy będą ściągać, czy też nie. Zachowywał pozory. Tym bardziej, skoro jego dni w tej placówce miały niebawem dobiec końca. Czym miałby się przejmować?
Całe to towarzystwo na pewno się ucieszy. Miał świadomość tego, że nie należał do przesadnie lubianych. Nie znał się na prymitywnych żartach, nie lubił lenistwa i wagarów, starał się ich czegoś nauczyć, ale przy tym szybko zniechęcał się, widząc kompletną ignorancję i brak jakichkolwiek chęci. Przecież to nie on ustalał, że materiał przeznaczony na kilkanaście godzin w tygodniu, kazano mu realizować w trzy. Jak miał go uczynić ciekawszym, skoro ledwie nadążał z przedstawianiem poszczególnych zagadnień?
- Lee, odłóż proszę tę ściągę, nawet ty jesteś w stanie zaliczyć bez niej, zaufaj mi – mruknął pod nosem.
Widział, że poza Lee Shinem - wiecznie zafiksowanym z nerwów, chudym dzieciakiem w czarnym golfie - ściągały jeszcze przynajmniej cztery osoby, ale naprawdę nie miał ani siły, ani chęci tłumaczyć im, że sami sobie szkodzili. Odezwał się tylko dlatego, żeby nie stracić na wizerunku tego groźnego. Tak naprawdę, większość uwagi skupiał na ładnie ułożonych włosach Leerana.
Nauczycielowi nie wypadało mieć takich myśli, zgadza się. Przez ułamek sekundy zgubna, nadpobudliwa wyobraźnia, podesłała mu obraz półnagiego chłopaka, opierającego się na wyprostowanych rękach nad rozmazanym cieniem jakiejś anonimowej dziewczyny. Musiał być rozchwytywany i co tu dużo mówić - zdecydowanie niezainteresowany starszym nauczycielem, tym bardziej mężczyzną.
Odkaszlnął, jak to miał w zwyczaju, kiedy zapędzał się w te najniebezpieczniejsze rejony we własnej głowie, po czym ciężko zasiadł za biurkiem. Do końca zajęć zajął się segregowaniem klasówek i wpisywaniem ocen do wewnętrznego systemu edukacyjnego szkoły.
Niechętnie pomyślał o minionej rozmowie z Lydią i tym samym prędko pożałował swojej nerwowej, nieprzemyślanej reakcji. Tym razem, choć powiedział dokładnie to co myślał, miał pełną świadomość tego, że zupełnie się pogrążył. Nawet jeśli jakimś cudem, dyrektor brał pod uwagę innego kandydata do odejścia, to po takiej akcji, Daniel mógł spokojnie zacząć się pakować. O dziwo, poczuł się tym faktem niezmiernie przytłoczony. W przypływie woli walki, przeszło mu przez myśl, żeby nie czekać na ostateczny cios, a zamiast tego, samemu pofatygować się do gabinetu dyrektora i rzucić mu na biurko swoją rezygnację. Zachowałby się dumnie i z honorem!
Chwila triumfu, rozgościła się na jego zmęczonej twarzy, moszcząc miejsce dla pewnego siebie, uśmiechu zwycięzcy. Trwało to może kilka sekund, na moment przed lodowatym powiewem świadomości, że przecież honorem rachunków nie opłaci, a w przypadku zwolnienia jakie mu szykowano, miał przynajmniej prawo oczekiwać jakiegoś profitu na odchodne. Koniec końców, nie zrobił nic, pokornie realizując ustalony plan godzin. Dopiero na długiej przerwie, udało mu się wywalczyć swoje pierwsze pięć minut wolnego czasu, które przeznaczył na połknięcie kanapki z ogórkiem i przepicie jej gorzką herbatą. O umyciu zębów mógłby tylko pomarzyć, więc zadowolił się miętówką i udał na ostatnie tego dnia zajęcia, zastanawiając się, dlaczego nadal nikt z nim nie porozmawiał.
Być może Lydia coś przekręciła i w istocie nic mu nie groziło? A może planowano zwolnić go dopiero z końcem semestru? Albo może, w ogóle źle się na to wszystko zapatrywał i całe to zwolnienie było dla niego szansą na nowy, lepszy początek? Czy nie tak zaczynały się wszystkie komedie romantyczne? Może nie było jeszcze za późno na rozwinięcie umiejętności gry na pianinie? Wszak od dziecka powtarzano mu, że miał piękne, długie palce pianisty… – I cóż z tego, skoro od lat marnowane na poprawianie klasówek.
Na korytarzu nawarczał na jakiegoś dzieciaka, żeby nie dokuczał koleżance (końskie zaloty licealistów…), odmówił prośbie o niewpisywanie ocen z ostatniego testu klasy drugiej be (przecież i tak nie nauczyliby się na poprawę – to pewne), odprawił kolejne zajęcia z logarytmów, a na sam koniec, przeciągnął lekcję o pięć minut, żeby odpuścić małolatom zadanie dodatkowe do domu. Pakując teczkę pięćdziesiąt minut później, planował bezproduktywnie przesiedzieć calutki wieczór przy koniaku i jakimś filmie. W najlepszym towarzystwie - czyli swoim własnym. Szkoda, że nawet najlepsze towarzystwo nudziło się w zbyt wysokich stężeniach.



* 2 *

W półleżącej pozycji, podpierając się na przedramieniu, spoczął na zielonej kanapie, zalegającej w niedużym, zagraconym salonie wynajmowanego mieszkania. Opróżniona butelka po otwartym poprzedniego dnia koniaku, stała na ławie przypominając mu o nowym, niezdrowym nawyku, regularnego usypiania się tym trunkiem. Nie upijał się! - Co to, to nie. Może odrobinę szumiało mu w głowie, za to zasypiał jak dziecko, bez większych problemów i przede wszystkim bez czarnych myśli kłębiących się nad tematem jego zmarnowanego życia.
W telewizji leciał któryś teleturniej z rzędu, mniejsza o to. Przymknął powieki. Nadal był w marynarce. Powinien zmusić się do wstania, żeby chociaż zmienić ubranie, skoro z góry założył, że z prysznicem zaczeka do rana. Jeszcze dziesięć minut – przekonał sam siebie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że do łóżka zwlecze się dopiero w środku nocy, zrzucając z siebie wszystko jak leciało i zasypiając nago na kołdrze.
Ledwo usnął, a zbudził go dźwięk telefonu. Jasny gwint - bo oczywiście musiał go zostawić na ławie, a nie obok, pod ręką. Teraz będzie musiał wsłuchiwać się w uparty odgłos przychodzącego połączenia, przynajmniej do momentu, aż dzwoniąca osoba sobie nie odpuści (taką miał nadzieję). Tylko… Czy to, aby na pewno był telefon? - Nie… Tym razem, to chyba dzwonek do drzwi…? - Niechby był sam diabeł! - Daniel nie planował ruszać się z kanapy! - W końcu sobie odpuści.
Dźwięk przekręcanego zamka, upewnił go w przekonaniu, że wcale nie.
- Dobrze wiem, że jesteś w domu! – oświadczył niestrudzony głos jedynej osoby, z którą utrzymywał towarzyskie kontakty. – Pewnie znowu piłeś do nieprzytomności… - Jej uparty głos był coraz bliżej. – Daniel…? Jesteś w salonie?
Pytanie, prawie na pewno, zostało zadane z sypialni. Następnym przystankiem był salon właśnie. Otworzył powieki. Jaskrawe światło bijące od telewizora, zapewniło mu nieprzyjemną pobudkę, z kołowrotkiem w głowie gratis.
- Kate? – zapytał, przecierając oczy palcami.
- Jezus Chrystus! A kogo się spodziewałeś, co? – odparła kobieta, gdy tylko weszła do pomieszczenia. – Stało się coś niezwykłego? Wyglądasz jeszcze bardziej gównianie niż zazwyczaj.
- Jeszcze nic – jęknął. - W moim życiu nigdy nie dzieje się nic. Powinnaś się już przyzwyczaić. Ja tak zrobiłem. Nadal jestem sam jak palec… Swoją drogą, zastanawiałaś się kiedyś nad sensem tego wyrażenia? Przecież każdy palec ma jeszcze dziewięć innych do towarzystwa. Za to mnie, dla odmiany, nie chce zupełnie nikt – zakończył swój wywód.
- No tak, prawie zapomniałam, jak to ciężko jest być uciśnionym gejem w dzisiejszych czasach. – Kate westchnęła, przewracając oczami. – Przestań się nad sobą użalać i wyjdź wreszcie do ludzi! Jak się ma cokolwiek zmienić, jak tylko siedzisz, pijesz i narzekasz?
Kobieta usiadła obok, łapiąc go delikatnie za twarz. Miała przyjemnie troskliwe dłonie. Do tego stopnia, że chociaż była młodsza, człowiek czuł się w jej towarzystwie tak bezpiecznie, jak w dzieciństwie przy matce. Zaglądnęła mu w oczy, a on odruchowo uciekł własnymi w kąt pokoju. Było mu wstyd, choć przecież widziała go już w znacznie gorszych stanach. Dlatego dał jej klucze - na wszelki wypadek. Nieraz ratowała go w kryzysowych sytuacjach.
- Jak długo zamierzasz tkwić w takim marazmie? – zapytała z tą charakterystyczną nutką powagi, która od razu wywoływała wyrzuty sumienia i mobilizowała do skruchy. – Jeszcze cię nie wylali, a nawet gdyby, to przecież zawsze możesz poszukać wolnego etatu w innej szkole. Mieszkanie wynajmujesz, nic cię tutaj nie trzyma.
- Jest środek semestru – zauważył.
- A ty masz jakiś okres wypowiedzenia.
- Nie dość długi – podjął.
- Do wakacji możesz dociągnąć, udzielając korepetycji. Wiesz najlepiej, że jak tylko chcesz, to potrafisz zainteresować nawet tych najbardziej opornych – nie poddawała się, Kate.
- Szkoda, że wyłącznie matematyką… - burknął.
Kobieta posłała mu pobłażliwe spojrzenie.
- Trzeba było od początku powiedzieć, że rozpaczasz, bo ci faceta brakuje! Pilibyśmy razem! Oj daj spokój, nie jesteś jeszcze taki stary, wierzę, że poznasz kogoś miłego… – zaczęła starą śpiewkę.
- Nie potrzebuję nikogo miłego! – przerwał jej, nim zdołała się rozkręcić. – Potrzebuję, żeby był młody, przystojny i hojnie obdarowany przez naturę…
- Na boga, Danielu! Gdybyś takiego znalazł przede mną, miałbyś we mnie wroga – zachichotała. – Poza tym, jakoś nie wydaje mi się, żebyś miał problemy ze znalezieniem kogoś do łóżka. Skoro już jesteśmy przy tym temacie, to przypomnę ci, że jesteś całkiem przystojny. – Kącik ust pijanego nauczyciela uniósł się mimowolnie. - Gdybyś nie śmierdział wódą i nie był zadeklarowanym homoseksualistą, sama bym się za ciebie zabrała.
- Jak tylko mi stanie, jestem cały twój – oznajmił jej. – Możesz próbować.
Kobieta prychnęła z udawanym wstrętem.
- Proszę, nie zniechęcaj do siebie jedynej osoby, która jeszcze z tobą rozmawia – odgryzła się. – I rusz ten zapyziały tyłek do łazienki. Przyniosłam ci kolację. Zrobiło mi się trochę za dużo, więc wzięłam porcję dla ciebie.
- Tego zapyziałego mogłaś odpuścić, kobieto.
- Ciesz się, że nie użyłam gorszych słów. No już!
Wiedział, że i tak nie dało się z nią wygrać. Marudząc pod nosem, powlókł się do babcinej, pudrowo-różowej łazienki, z ciekawą konkluzją, że gdy w końcu, raz w życiu pogodził się ze swoim brakiem higieny, wyjątkowo przyjdzie mu się ogarnąć.
Nie był głupi, zdawał sobie sprawę z tego, że Kate wcale nie zrobiła za dużo jedzenia, przez przypadek, a zwyczajnie się o niego martwiła, i był jej za to naprawdę wdzięczny. Gdyby nie ona, pewnie padłby już dwa lata temu, kiedy to złamał nogę na nartach i nie potrafił zmusić się nawet do zamówienia pizzy. Leżał przez dwa bite tygodnie, pogodzony ze śmiercią głodową i zapewne tak by się to dla niego skończyło, gdyby nie bliskie sąsiedztwo sympatycznej blondynki. Zawsze taki był. Chęci do życia przejawiał jedynie poza domem, a ujmując tę kwestię ściślej – bardzo daleko od domu. Na wakacjach, czy na jednodniowych eskapadach za miasto. Wtedy odzyskiwał siły, niczym introwertyk po odwołanej imprezie.
A może to właśnie o to chodziło – o potrzebę samotności, przy jednoczesnej ucieczce przed monotonią jego życia. Codzienność matematyka, była jedną, wielką definicją depresji.
Kate miała rację mówiąc, że gdyby chciał, to pewnie by kogoś poznał. Od wielkiego dzwonu, kiedy już zdarzyło mu się opuszczać mury bezpiecznej przystani swojego mieszkania (ostatnim razem chyba z okazji świąt, kiedy wszyscy nauczyciele dostali zaproszenia na wspólną wigilię), ludzie odnosili się do niego przyjaźnie, a on sam nie miał większych trudności w nawiązywaniu nowych relacji. Tylko tak w środku, w duchu, nadal ich wszystkich nienawidził.
Prawdziwym problemem Daniela, była kompletna ignorancja w odbieraniu romantycznych fluidów. Najlepszym przykładem na to była jego znajomość z Maią.
Tego chłopaka poznał jakieś sześć lat wcześniej. Sam był wówczas gorącym trzydziestosześciolatkiem… No dobrze - był kompletnie zdesperowanym trzydziestosześciolatkiem, który tak bardzo miał ochotę na seks, że wyszukał w internecie informację o ślicznym chłopcu, sprzedającym się za pieniądze. Miał być świetny w swojej profesji, a przy tym gwarantować anonimowość, co w przypadku nauczyciela, było dość istotnym szczegółem. Daniel umówił się z nim, a kiedy zobaczył go po raz pierwszy, przyznać musiał, że jak raz, komentarze z forum dla życiowych nieudaczników wcale nie kłamały. Chłopak był naprawdę ładny, miły i bez zbędnej niezręczności zaprosił go do mieszkania. Musiał się zdziwić, skoro zdziwił się sam zainteresowany, ale wbrew temu co utrzymywał i nieustannie wmawiał Kate, jak już przyszło co do czego - stchórzył, nie potrafiąc być z kimś obcym.
Po prostu nie i już. Chciał mieć kogoś swojego, kogoś przy kim mógłby zasnąć, a rano popatrzeć mu w oczy i zaliczyć kolejną rundę. Skończyło się na tym, że w wyjątkowo atrakcyjnym towarzystwie, zjadł wegetariańską pizzę, obejrzał film wojenny i porozmawiał o urokach pracy z dzieciakami, bo jak się okazało chłopak miał w tej dziedzinie doświadczenie.
- Wychodzisz już?! – dobiegło go głośne pytanie, zza zamkniętych drzwi łazienki. – Umyć ci plecki? – Kate zaśmiała się złośliwie.
- Jeśli chcesz zobaczyć mnie nago, to wystarczy poprosić! - odpowiedział, choć zgodnie z prawdą, nie pogardziłby odrobiną pomocy.
Dawno już nie zmuszał swojego ciała do aktywności po spożyciu alkoholowym i z niemałą obawą odkrył, że utrzymywanie się w pionie stanowiło kolejne wyzwanie. Przypadkowo spojrzał na drobne różyczki, namalowane na kwadratowych płytkach, przeciwległej ściany prysznica i momentalnie go zemdliło. Dobrze, że toaleta stała tuż obok - Niedobrze, że było ślisko, a on nadal był mokry.
Cała akcja trwała ułamki sekund, choć według relacji Daniela, zdała się przebiegać w zwolnionym tempie, krok po kroku realizując łatwą do przewidzenia wizję, powstałą w jego głowie w chwili utraty równowagi - czyli dokładnie wtedy, gdy na ratunek było już za późno.
Z łoskotem zwalił się na posadzkę, zupełnie tracąc panowanie nad znieczulonym błędnikiem. Głową uderzył w muszlę klozetową, piętą prawej stopy w ścianę obok, rozbijając paskudne płytki i unieruchamiając sobie nogę pomiędzy nimi.
Z czego oni te ściany robili?! Z tektury?
- Daniel! – dobiegł go pełen przerażenia krzyk. - Boże drogi, co się tam stało?! Cały jesteś?!
- N-nie… - wybełkotał.
Do jego nozdrzy dotarł dziwny swąd gnijącego mięsa. Zemdliło go. Dla żołądka wegetarianina woń nawet zupełnie świeżego mięsa, była nie do przyjęcia. Mięso było w porządku, dopóki samo uciekało, ewentualnie dawało się nakarmić i pogłaskać.
Zwymiotował.
Szarpało nim kilkukrotnie, do brązowych oczu nabiegły zimne łzy w nadmiernej ilości – od razu zalały zgrzane poliki. Mało przyjemne połączenie. Dreszcze szarpnęły sztywnym ciałem, a gdy wreszcie nie miał już czym rzygać, rozkaszlał się, prawie wypluwając tchawicę. Czuł, że nie sam upadek to wszystko spowodował, lecz moment uderzenia w ścianę. Ten cholerny smród uderzył go w tej samej chwili, gdy różowe, łazienkowe płytki roztrzaskały się, pozostawiając po sobie nieregularnych rozmiarów dziurę.
Usłyszał szybkie kroki Kate, a zaraz potem drzwi łazienki otworzyły się z hukiem. Zaalarmowana kobieta wpadła do środka histeryzując i grożąc wezwaniem pogotowia.
- Nic mi nie jest… – upierał się. – Kate, proszę cię…
- To ja proszę ciebie! Jak ty wyglądasz! Na mój grób rodowy! Czy to krew…?! Nienawidzę krwi… – westchnęła.
- Nie masz żadnego… - znowu zwymiotował - …grobu…
- Czekaj! Nie ruszaj się! Jak głowa? Mocno uderzyłeś?
- Chyba nie… jest dobrze, naprawdę. Czujesz ten smród?
- Twoich rzygów! – warknęła, wyraźnie imputując, że mieli gorsze zmartwienia. - Nie ruszaj się, powiedziałam! Siedź!
Chciał się podnieść, ale przywołany do porządku, ponownie zamarł w bezruchu. Rano pewnie żywcem spali się ze wstydu.
- Noga jest chyba cała… - oceniła. - Dasz radę poruszyć palcami? – Na życzenie, zgiął i wyprostował palce unieruchomionej stopy. – Dobrze. Czekaj, powiększę ten otwór…
- Nie!
- Nie truj, przecież i tak czeka cię remont!
Zdawało się, że Kate ani nie czuła, ani nie zauważała niczego niezwykłego. Było więc możliwe, że to jego pijany umysł szwankował. Musiał wziąć się w garść. Był racjonalnym człowiekiem. Nie wierzył w takie bzdury, jak zamurowywanie zdechłych kotów w ścianach.
Z drugiej strony, po świecie chodziła cała masa pojebów, więc z góry wiedział, że i tak to sprawdzi. Jak już Kate sobie pójdzie.

Z pomocą kobiety, po kilku minutach męczarni, udało mu się uwolnić z ceramicznego uścisku zabytku architektury. Później było już tylko lepiej. Kate zarzuciła na niego szlafrok i wspólnymi siłami dotaszczyli się do łóżka, gdzie otrzymał garść tabletek i pozwolenie na sen. Skorzystał z niego z wdzięcznością. Był na tym etapie upojenia alkoholowego, że nic nie miało już znaczenia. Chciał tylko przymknąć powieki i odpłynąć w objęcia Morfeusza (skoro innego mężczyzny do wyboru nie było).

Przebudził się z pełną świadomością tego, że nowy dzień nie miał być dla niego dobry. Żeby przynajmniej lepszy od poprzedniego... Czuł niesmak w ustach, zupełnie jakby coś w nich zdechło, zapach wymiocin utrzymujący się we włosach i horrendalny ból stopy. Przynajmniej kaca nie miał. A może nadal był na lekkim rauszu? Musiał sprawdzić godzinę. Przecież miał mieć zajęcia…
- Cierpisz? Bo mam nadzieję, że bardzo mocno – dopadły go ostre, podsycone zmęczeniem słowa przyjaciółki.
- Kate? Nadal jesteś…
- Jestem, jestem. Pół nocy rzygałeś – zarzuciła mu na wstępie. – Nie wypiłeś aż tak wiele, przynajmniej jak na ciebie, więc nie powinno tobą, aż tak szarpać. Zmierzam do tego, że musisz jechać do szpitala. Możesz mieć wstrząśnienie mózgu, głupi człowieku. Zrobiłam ci okład na stopę. Potwornie spuchła – sapnęła ze zgrozą.
- Dziękuję… - wyjąkał zawstydzony.
Brakowało mu słów, którymi mógłby wyrazić, jak bardzo był jej wdzięczny. Zapewne właśnie z powodu tej wybitnej elokwencji, był wyłącznie nielubianym nauczycielem matematyki. Artykułowanie własnych myśli, od zawsze przychodziło mu z trudem. O uczuciach nie wspominając. Często miewał w głowie słowa, które winny być wypowiedziane na głos, a jednak nigdy tego nie robił. Nie potrafił. Równania były uczciwsze.
- Nie myśl sobie, że robię to wszystko za darmo – ofukała go. - Będziesz uczył Annie, aż nie pójdzie na studia. I dobrze ci radzę, żeby z matematyki miała najwyższe stopnie.
- Przecież już je ma, i niewiele w tym mojej zasługi.
- Bo szczęśliwie, rozum odziedziczyła po mnie. Ale wolę się zabezpieczyć na wypadek, gdyby na późniejszych etapach edukacji, geny ojca również doszły do głosu. Masz dług wdzięczności, kapcanie.
Ostentacyjnie wywrócił oczami, żeby odrobinę ją zirytować.
Annie była oczywiście córką kobiety. Obecnie uczęszczała do szkoły podstawowej, a więc szkody zostały wycenione całkiem wysoko, skoro aż do studiów. Chociaż, zgodnie z prawdą, dziewczynka uczyła się na tyle dobrze, że zwykle wystarczyło wytłumaczyć jej jakąś drobnostkę, o której nie wspomniano na lekcji, a dalsze postępy robiła sama. Dla Daniela obie panie były namiastką prawdziwej rodziny, której nie miał od czasów własnej młodości.
Kiedy wprowadził się w te okolice, wraz z Kate i Annie mieszkał jeszcze ojciec dziewczynki. Dużo by mówić, ale po co? Dobrze, że odszedł. Swego czasu to Daniel pomagał sąsiadce, później zaprzyjaźnili się, a od dłuższego czasu bilans korzystania z wzajemnej pomocy, przechylał się niebezpiecznie w jego stronę. Zdecydowanie za bardzo.
- Boli jak skurwysyn – burknął mężczyzna, przyglądając się zawiniętej bandażem stopie.
- Co ja mówiłam o przeklinaniu?
Daniel posłał jej udręczone spojrzenie.
- Niech będzie. Bardzo mnie boli – poprawił się. - Już prawie nad tym panuję. Mogłabyś czasem odpuścić, wiesz?
- Odpuszczę, jak się nauczysz. Pracujesz z dziećmi!
Mężczyzna lekceważąco machnął dłonią.
- Oni uważają się za zupełnie dorosłych. Nie chciałabyś słyszeć jakim językiem operują!
- Bo mają kiepskie wzorce – wytknęła mu. – Dobrze mój drogi, idę sobie, chwała bogu. Wpadnę później z obiadem, i ani mi się waż myśleć o pracy. Już zadzwoniłam do szkoły. Powiedziałam im, że miałeś wypadek i że dzisiaj na pewno nie przyjdziesz.
- Jesteś aniołem – wyznał z ulgą. – Jak do pięćdziesiątki nie znajdę faceta swoich marzeń, to niechybnie się z tobą ożenię – zadeklarował.
Na samą myśl, że nie będzie musiał przemawiać do sali pełnej znudzonych oczu, niezadowolonych z życia licealistów, poczuł taką ulgę, że prawie udało mu się zapomnieć o pulsującej bólem nodze.
- Daruj mi, ale na dłużą metę wolałabym kogoś w swoim wieku – stwierdziła, pochopnie ignorując jego oświadczyny.
- To było podłe! – oburzył się na pokaz.
- Pamiętaj o wizycie w szpitalu. I umyj się do cholery! Cuchniesz! – rzuciła na odchodne.

Do łazienki zwlekł się jakąś godzinę później.
To dziwne, ale miał wrażenie, że po drzemce, czuł się gorzej. Zaczęło mu się kręcić w głowie, robić ciemno przed oczami, a stopa uwięziona pod białym, elastycznym materiałem bandaża, spuchła mocniej. Oszołomiony swoim odkryciem, zamknął się w łazience, usiadł na sedesie i powoli – zważając, by tym razem nie pogorszyć swojego żałosnego stanu - zaczął odwijać opatrunek. Pierwszym niepokojącym zjawiskiem, co do którego Daniel wmawiał sobie, że było kolejnym wytworem jego wyobraźni, był fakt, że noga pociemniała mu lekko na wysokości łydki. Czyżby wdało się zakażenie? Może miał jakiś podskórny wylew? Pomyślał, że chyba rzeczywiście będzie musiał odwiedzić lekarza. Westchnął i kończąc odwijanie kończyny, przygotowywał się wewnętrznie na obraz nędzy i rozpaczy.
Tak mu się przynajmniej wydawało, bowiem w najśmielszych wyobrażeniach, nie był w stanie przygotować się na to, co zobaczył po odsłonięciu stopy.
Noga nie była fioletowa, o co mógłby ją podejrzewać. Była zgniłozielona. Na całej jej powierzchni malowały się cieniutkie, srebrne niteczki, wyglądające podobnie jak żyłki pod powiekami, kiedy człowiek zbyt długo spoglądał pod światło.
- Co u licha…? – sapnął podenerwowany.
W pierwszej chwili pomyślał, że to Kate, chcąc odegrać się na nim za zmarnowanie jej całej nocy, wymalowała mu te wzory, jakimś fluorescencyjnym pisakiem. Nawet zaczął je delikatnie pocierać poślinionym opuszkiem palca, przynajmniej, dopóki nie dotarło do niego, że kobieta nie byłaby w stanie zrobić czegoś podobnego. Niteczki były tak precyzyjne, tak powtarzalne, a jednocześnie tak unikalne, że prawdopodobnie musiałaby je wyciąć laserem.
Nienaturalnie pobudzone serce mężczyzny, biło okropnie szybko, męcząc cały jego organizm. Musiał mieć majaki. Zewnętrzną stroną dłoni dotknął czoła, ale chyba nie miał temperatury… Nie był naćpany, do kurwy nędzy... Dawno już niczego nie próbował. Nie znosił tego najlepiej, a Kate nigdy w życiu nie podałaby mu czegoś szkodliwego. Koniak? Przecież był zabezpieczony stemplem. Kupiony w normalnym sklepie. Nie mógł pochodzić z żadnego podejrzanego źródła. A więc zwariował. Zupełnie mu odbiło. Tak właśnie kończyło się życie w celibacie... Już miał zacząć panikować na poważnie, gdy jego uwagę przykuła zielonkawa poświata odbijająca się od białej umywalki.
Ukląkł, szukając źródła światłą, a wtedy dostrzegł wybitą poprzedniej nocy dziurę w ścianie. Dziurę, która zdawała się nie mieć końca. Biła od niej czarna, głęboka pustka i ta dziwna, lśniąca aura. Było w niej… coś takiego zachęcającego. Coś, co zdawało się go przyciągać, bez względu na strach atakujący na przemian jego mózg, serce i momentami żołądek. Ciarki przeszły po sztywnym karku nauczyciela. Uniósł delikatnie drżącą dłoń i zbliżył ją do otworu.
Pustka wydawała się rozszerzać, wyciągać swoje macki w stronę palców mężczyzny, a te natychmiast pokryły się zielenią. Wybałuszył oczy ze zdumienia. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu ani tym bardziej ruszyć się z miejsca. Roziskrzone, srebrne niteczki zaatakowały, tworząc na ciele Daniela nowe spirale i wzory. Przemieszczały się coraz szybciej i szybciej, tnąc skórę i wrzynając się w nią, jak za sprawą niewidzialnej igły sunącej po powierzchni skóry. Dłoń, nadgarstek, przedramię…
Nareszcie wrzasnął. Nie zważając na ból, wciąż wpatrzony w bezdenną pustkę i własną rękę, na ślepo zaczął odsuwać się od ściany. Uderzył o szafkę na ręczniki, zerwał się na nogi i wybiegł z przeklętej łazienki. Co to miało być?!
Potykając się o własne nogi, podbiegł do zlewu, obmył twarz lodowatą wodą i natychmiast przetarł ją ręcznikiem. Spojrzał na palce. Znamię nie zniknęło. Pod Danielem ugięły się nogi. Wyląduje w cholernym psychiatryku! Musiał być bardzo chory! Bardzo – przecież majaczył! Co do tego nie miał już żadnych wątpliwości. Rozgorączkowany, zarzucił na siebie wiszące na krześle ubranie, z wieszaka zgarnął klucze i w pośpiechu opuścił mieszkanie.
W przypływie logicznego myślenia, doszedł do wniosku, że nie powinien prowadzić samochodu, więc slalomem, walcząc z zaburzoną grawitacją, skierował się na najbliższy postój taksówek. Jego ciało stawało się coraz słabsze, coraz cięższe i coraz trudniej było mu nad nim zapanować. Do uszu mężczyzny, nieprzerwanie dobiegał dziwaczny świst, ostro przeszywający otaczające go powietrze.
Mijający go ludzie, przystawali w zdziwieniu, przyglądając się jego zachowaniu. Wiedział, że musiał wyglądać jak kompletny wariat. Miał tylko nadzieję, że wszystko to było jakimś wyjątkowo męczącym snem, a nie pokręconą, niedorzeczną rzeczywistością, z którą przyszło mu się zmagać. Dopadł do żółtych drzwi wolnego samochodu i desperacko szarpnął za klamkę.
- Ejże! Uważaj pan! – warknął taryfiarz.
- Szzzz… - padł pierwszy świst z jego ust.
- Czego? Jak jesteś pan naćpany, to wynocha. Nie trzeba mi kłopotów. No już, sio!
- Szzzzpital – jęknął. – Proszę.
Resztek sił, pozostało mu tylko tyle, by bezwładnie rzucić się na tylne siedzenie wozu. Chwilę później, obraz zniknął.
Kierowca musiał ruszyć, bo Daniel czuł wstrząsające jego ciałem wyboje na drodze. Później słyszał jakieś podenerwowane głosy. To jacyś ludzie kłócili się o rachunek za kurs. Sięgnął do portfela. Miał przebłyski świadomości, były też momenty, w których nie odróżniał snu od jawy. Zresztą, może cały czas tak było. Gdy tylko otwierał oczy, zalewały go istne salwy kolorów i plam. I wszędzie te srebrne niteczki…

Ćpun, diler i psychopata - SAIA - cz. 1

 Pierwszy fragment nowego powiadania :) Koniecznie dajcie znać, jakie macie wrażenia po przeczytaniu! ;)   -.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-...