Tam gdzie licho nie śpi - cz. 5

 Kto czekał? Szósty rozdział poleca się do czytania :) Z tego co pamiętam, to chyba siódmy wypada dłuższy, ale to za tydzień ;)

-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-

* 6 *

 

Zerwał się na równe nogi i wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Widok, jaki mu się ukazał, był widokiem w stu procentach poświadczającym poważną chorobę psychiczną. W zaciśniętej pięści nauczyciela znajdowały się kosmyki długich, złoto-zielonych włosów. Bardzo podobnych do tych, jakie wcześniej widywał w zaroślach. Zaś ich właściciel zwisał do góry nogami na gałęzi, rosnącej tuż nad wymiecionym z gałązek, uprzednim miejscem spoczynku mężczyzny. Co więcej – wcale nie był pająkiem. Był chłopcem. Za to chłopcem, tak bardzo do ludzkiego chłopca niepodobnym, że matematyk mógłby zaryzykować stwierdzenie, że bliżej mu było do jakiegoś… elfa? Tyle, że przecież elfy winny być dostojne, piękne i powabne - a przede wszystkim nie powinny istnieć, czyż nie? - Ale… to coś? Mężczyzna boleśnie uszczypnął się w udo. Kilkukrotnie zacisnął i otworzył powieki, ale dziwaczny osobnik nadal wisiał tam, gdzie wisiał, wbity pazurami w grubą gałąź drzewa. Szamotał się lekko, robiąc w swej niezbyt wygodnej pozycji, co tylko się dało, byleby nie spaść na wciąż szarpiącego go człowieka. Szczerzył ostre zęby, mrużąc wściekle żółte oczy i kładł po sobie długie, spiczaste uczy. Na wzór skrzydeł motyla, był jakby delikatnie pokryty złotym pyłkiem. Dało się to zauważyć w świetle słonecznym. Skóra stworzenia miała blady odcień leśnego runa, miejscami brudno-oliwkowy, a jej faktura przypominała odrobinę gadzie łuski. Głównie na udach i przedramionach. Miał też dwie pary najprawdziwszych rogów – bliżej czoła krótkie i ostre, a za uszami wykręcone, przywodzące na myśl korzenie. Pomiędzy nimi spływały złote pasma włosów, fantazyjnie uplecione w kilka dobieranych warkoczy przy głowie, łączących się w jeden, wyjątkowo gruby, choć trochę rozwalający się splot. Sterczały z niego cienkie patyczki, a luźne, oswobodzone kosmyki spoczywały na liściach i wciąż – w garści Daniela. Uświadomiwszy sobie ten fakt, momentalnie go puścił.

Pierwszy szok mozolnie ustępował, zastępowany najzwyklejszym w świecie strachem. Cholernie ciężko było opisać to co widział. Było zupełnie tak, jakby każda kość tej istoty znajdowała się bliżej skóry niż u zwykłego człowieka. Stwór wyglądał groźnie. W głowie wytresowanej na filmach i grach komputerowych, jawił się niczym władca lasu, który za moment miał rozprawić się z nieproszonym gościem. Wzrok Daniela ślizgał się po nim tak szybko, że zakręciło mu się w głowie. Wgapiał się w niesłabnącym szoku, nie dobywając słów. Hello darkness my old friend… - zanucił w myślach.

- Bardzo przepraszam! – wyjąkał wreszcie, słysząc przy tym śmiesznie piskliwą wersję własnego głosu. – Ja… pójdę sobie, dobrze? A ty zostań tam, gdzie jesteś i najlepiej w ogóle się stamtąd nie ruszaj. Już mnie nie ma… - ostrożnie cofnął prawą stopę. – Nie chciałem naruszać twojej przestrzeni osobistej. Żywię nadzieję, że nie wyrwałem ci włosów… - Ostatni kawałek urwanego złotego włosa, wytarł w tył spodni. Liczył na to, że niezauważalnie.

Stworzenie ciskało gradem z oczu, ale przymknęło usta, bacznie go obserwując. Daniel powoli stawiał stopy do tyłu, krocząc w bezdechu. Krok za krokiem, niespiesznie oddalał się od potwora. Na wszelki wypadek nie zrywał kontaktu wzrokowego. Czuł, że miał do czynienia z drapieżnikiem, a sam nie zamierzał stawać się ofiarą. Nie przemyślał tylko jednego. Otóż usnął nad urwiskiem. A teraz niebezpiecznie się do niego przybliżał, wcale o tym nie pamiętając.

- Tam jest! Na górze! – usłyszał czyjś triumfalny ryk. – Skurwiel tym razem nam nie ucieknie!

Odwrócił się, kompletnie nie nadążając za biegiem wydarzeń.

W dole spostrzegł kilku mężczyzn z bronią, a wśród nich również tych dwóch, którzy raczej nie pałali do niego miłością.

Nim zdążył zareagować, jego nowy znajomy rzucił się na niego. Ugryzł go ostrymi jak żyletki zębami w szyję, w odpowiedzi na co, Daniel wyprężył się niczym kij od szczotki i padł sparaliżowany na twarz. Chwilę później został przerzucony przez kościste ramię, a parę chwil później, wciągnięto go na szczyt rozłożystego drzewa. Pewnym było, że chwilowo zniknęli oprawcom z radarów. Matematyk nie widział nic, poza kołdrą wielkich, soczyście zielonych liści starego buku. Bynajmniej nie sprawiło to, że poczuł się bezpieczniej.

Stwór oparł go o pień i patrząc nań znacząco, przyłożył sobie palec wskazujący do ust. Matematyk i tak nie byłby w stanie się odezwać, więc owo uciszanie go, mógł sobie zupełnie i całkowicie wsadzić w… - w to co tam miał pod przepaską z lisiego futra. Cóż, przynajmniej dowiedział się, że bestia potrafiła się logicznie porozumiewać. Z tejże obserwacji Daniel wysnuł wart uwagi wniosek. W razie potrzeby będzie mógł błagać o litość. To już coś. Co ciekawe, stwór zdawał się stracić zainteresowanie swoją niedoszłą ofiarą. Najwyraźniej mógł polegać na swoim jadzie, cudownie. Skradał się bezszelestnie w dół, na niżej położone gałęzie, skąd wydawał się obserwować sytuację. Wolne, złote kosmyki, które już wcześniej wysmyknęły się z warkocza, wadziły o listki i cieńsze patyczki, niekiedy zbierając je za sobą. Ruchy stworzenia kojarzyły się Danielowi z wielkim gekonem. Palce rąk i stóp wydawały się dosłownie przyklejać do kory, a długie szpony kotwiczyły chwyt w wymagających tego chwilach. Chcąc, nie chcąc, nauczyciel skupił wzrok na płynnych ruchach mięśni jaszczuro-elfa. Pracujące przy najmniejszym geście, zdawały się dosłownie płynąć pod zielonkawą skórą. Unoszące się na zmianę łopatki miały w sobie coś kociego. Ten potwór był… dziwnie piękny. Dziwny, pokraczny, a przy tym, taki jakiś… sprężysty. I, o zgrozo, wszystkie te wnioski budziły nadpobudliwą fascynację mężczyzny. Jakby już samo przebywanie w towarzystwie stwora, było podniecające. Jakby wysycał otoczenie własnym rodzajem uzależniających feromonów. Przeszło mu przez myśl, że mogła to być pułapka. Że miał poczuć się w taki sposób. Ale w tamtej chwili nie dbał o to. Wszędzie widział niteczki jego włosów. Ich blask. Słyszał jego ciche pomruki. Podziwiał gadzią skórę pokrytą magicznym pyłkiem… Był tego pewien... Wszystko to… Ale przecież musiał się otrząsnąć. Był w niebezpieczeństwie! Nie miał go oglądać, musiał uciekać… Ale przecież nie mógł uciekać… Dziwne ciepło rozchodziło się po ciele nauczyciela, skronie napinały się, jakby ktoś za nie ciągnął.

Tymczasem stwór wyraźnie nadsłuchiwał i obserwował. Jego elfie, błoniaste uszy strzygły w różnych kierunkach. Dopiero po kilku minutach, być może po znacznie dłuższym czasie wpatrywania się z niezdrowo bijącym sercem, Daniel dołączył do tych czynności. - Dobry boże, słabo w ciebie wierzę, ale zrób coś… – zaskomlał w myślach.

W pewnym momencie potwór odwrócił się do niego, posyłając pełne oburzenia i niezrozumienia spojrzenie. Powtórzył uciszający gest, wskazując przy tym na klatkę piersiową Daniela. Całą dłonią odegrał pantomimę szybko bijącego serca. Cóż, jeśli miało to matematyka uspokoić, to przyniosło dokładnie odwrotny skutek. Daniel wpadł w panikę. Jak przyszło mu usłyszeć, w doskonałym momencie.

- Gdzie to cholerne licho jest?! – sapał jeden ze zbirów.

- Nadal nie masz pewności, że to on – odpowiedział mu ktoś.

- Jak nie on, to kto?! Zabił Benjamina! Sam widziałeś! Zębami!

- A więc musiał być w innym ciele, matole. Po cóż miałby wracać do tamtego faceta?! Bo miał ładną buźkę?!

- Gdyby tego nie zrobił, facet leżałby martwy. Musiał całkiem żywo spierdalać, jak na trupa. Skąd mam wiedzieć, co siedzi w umyśle takiej kreatury?!

Lekko podłechtany koślawym komplementem, nauczyciel zdał sobie wreszcie sprawę z tego, że to właśnie jego szukali. Tego stwora! Nie miał pojęcia, dlaczego, ale być może, gdyby znaleźli ich razem, to Daniela by wypuścili. Przecież był niewinny! Tyle, że na niewinnego nie wyglądał. W dalszym ciągu miał na sobie ubrania martwego kompana tamtych mężczyzn. Wątpił, by dali mu czas na wyjaśnienia.

- Ty jesteś tym… lichem, o którym ciągle mówią, prawda? – ośmielił się szepnąć, gdy odrętwienie ciała ulżyło odrobinę.

Istota obnażyła kły.

- Nie, nie! Nie miałem nic… - wyjąkał pospiesznie.

Licho, czy nie, stwór mocno zatkał mu usta ręką. Szpony zadrapały skórę, a śladowe ilości odwagi Petersona odpłynęły w niepamięć. Przyspieszony oddech, powodował, że mimowolnie zaciągał się zapachem stworzenia. Pachniał… lasem. Sosnowymi igłami i brzozą. Mokrą ziemią. Gliną i kamieniem. Nagrzanym na słońcu drewnem. Ale też… koniakiem i piwonią. Tak przyjemnie…

Licho fuknął cicho, uciszając szczątkowy protest mężczyzny. Puścił drgające z napięcia usta matematyka, zwracając uwagę na jego nawarstwiający się problem. Na twarzy stwora zagościł perfidny, dość upiorny uśmiech.

- To nie tak… - szepnął Daniel w chwili, gdy ręka istoty powędrowała do miejsca wskazującego na to, że wbrew zapewnieniu mężczyzny, było dokładnie tak, jak być nie miało.

- Widzę, że chcesz się pobawić…? Ale czy to dobra pora na to? – Głos istoty był dziwnie syczący i pusty, niczym echo. Mówił, jakby nie leżało to w jego naturze albo jakby nie robił tego od bardzo dawna.

- Mówisz…!

Stwór zachichotał tym samym wrednym chichotem, który prześladował go wcześniej w lesie. I nagle stało się na wskroś jasne, skąd ów głos dochodził i dlaczego nikogo wtedy nie zauważał. Musiał czaić się w cieniu. Daniela przeszedł dreszcz. Dreszcz zbierający na wymioty. Jakby połknął ośmiornicę, która od środka czyniła wyuzdane rzeczy jego jelitom.

- Jesteś elfem? – spróbował przerwać napięcie.

- Wyglądam ci na elfa, człowieczku? – prychnął z czymś na kształt pogardy. – Niech będzie, mogę nim być.

Matematyk nie dostał swojej szansy, by pociągnąć temat. Uśpił go narkotyczny zapach stworzenia. Licho ocierał się o niego, podobnie jak kot znaczący swoje terytorium. Pyłek pokrywający skórę potwora, drażnił nozdrza. Później nie był już pewien, czy śnił, czy rzeczywiście brał udział w tym demonicznym akcie. W pamięci Daniela wyraźnie wyryło się jedynie wspomnienie żółtych oczu, świdrujących go z każdej strony. Miał wrażenie, że pod tym spojrzeniem nie obnażał wyłącznie ciała, ale i najskrytsze zakamarki duszy.

Tam gdzie licho nie śpi - cz. 4

Tak się zastanawiam... Wolicie co tydzień trochę krótsze kawałki, czy co dwa, za to dłuższe? ;) Chyba uzależnię to od mojej wątpliwej jakości pamięci. Jak zapomnę wrzucić rozdział na czas, dodam dwa ;)

Życzę Wam pięknego i miłego weekendu :)


-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-

* 5 *

 

Przeklęty świat! Właśnie tak! Umarł i trafił do piekła! Jak inaczej nazwać konieczność noszenia śmierdzących moczem, zawszonych skór, byle jak pozszywanych ze sobą w coś na kształt ubrań? – A Daniel nie miał wyboru. Z każdą godziną robiło się coraz chłodniej. Przejmujące zimno zdawało się przewiercać wilgocią każdy skrawek przydużego odzienia. Ludzie w sytuacjach krytycznych robili gorsze rzeczy od okradania zwłok obleśnych zbirów. Musiał to uczynić, jeśli chciał zachować życie – tłumaczył sobie po raz setny. – Przecież nie miałby szans przetrwać w samej bieliźnie.

Co nie przeszkodziło mu wracać do zwłok czterokrotnie, każdorazowo łudząc się, że wystarczy mu… tylko kurtka. Albo jeszcze tylko spodnie. Cholerne buty. I ten pieprzony nóż! Wreszcie, mając cały ten zestaw, przebiegł bez zatrzymywania się dobrych kilka minut, by absolutnie nie wracać w tamto miejsce.

Abstrahując od faktu, że kilka godzin później, przedzierając się przez gęsto porośnięte kolczastymi krzakami zarośla, mijając młode, ciasno rosnące drzewka i potykając się o powykrzywiane, wijące się całymi kilometrami wystające korzenie, zaczynał żałować, że jednak nie zamarzł. Po tym, jak ogołocił całkiem martwe zwłoki, człowieka pozbawionego życia na jego oczach - już sam ten fakt, przerażał go nie na żarty - owinął się szczelniej własnym ubraniem i wciągnął na siebie zagrabione warstwy. Nóż wetknął za pasek od szlafroka. Był zbyt przywiązany do swojego tyłka, żeby nosić go w spodniach jak jego poprzedni właściciel. Docisnął mocno wykrzywione okulary do nosa i rozejrzał się dookoła z rosnącą desperacją. Na polanę nie chciał wracać, z obawy przed spotkaniem z pozostałymi bandziorami. Jak silny musiał być ludzki instynkt samozachowawczy, że zamiast gonić za tamtym wilkiem, by się nad nim zlitował i po prostu go zjadł, Daniel nadal miał nadzieję na jakiś cudowny ratunek? Prawie nie zauważył, że przestały mu dokuczać objawy tej dziwnej choroby, doskwierającej mu wcześniej w domu. Właściwie, pomijając oczywisty dyskomfort i nawarstwiające się obrzydzenie, czuł się wręcz znakomicie. Musiał tylko odnaleźć drogę powrotną albo przynajmniej pralnię, wyposażoną w silne detergenty. I bar. Bar z mnóstwem koniaku byłby w cenie.

 

Początkowo błądził w ciemnościach. Szedł, instynktownie oddalając się od miejsca spotkania z oprychami, dopóki widział cokolwiek na choćby cal długości. Później zmuszony był przerwać wędrówkę i zrobić przymusowy postój. Czekanie w ciemnościach było mało przyjemne. Nie był w stanie zmrużyć oka. Skupiał się na tym, by nie stracić śladowej orientacji w terenie. W efekcie siedział w miejscu, bez ruchu, do momentu, gdy mrok zaczął ustępować szarudze, a ta, początkom całkiem ładnego dnia. Wreszcie mógł odetchnąć. Otaczający go krajobraz, był jednocześnie przyjemnie zwyczajny, jak i odmienny od tego, który dotąd widywał. Nawet uwzględniając zagraniczne, bardziej lub mniej egzotyczne wycieczki, ciężko było mu przypomnieć sobie podobne egzemplarze fauny i flory, co tutaj. Być może okulary zaszły mu czymś fiołkowym, ale właśnie w tym odcieniu mieniło się niebo. Nie było zupełnie fioletowe, tak żeby ostatecznie i z całą pewnością mógł stwierdzić, że wszystko tylko mu się przewidziało. Było niby normalne, a jednocześnie głębsze, jakby tuż za pozornym błękitem czaił się ogrom czegoś skrytego przed ludzkim wzrokiem. I to właśnie to wyimaginowane coś, dawało ledwie zauważalną poświatę koloru. Niezwykłe wrażenie. Wpatrywał się długo, pomimo obolałego karku. Później, przywołując się do porządku, doszedł do wniosku, że zamiast szukać pomocy, dumał nad pogodą, jak ostatni idiota, więc przestał.

Wschodzące słońce pogłębiało barwy, chłód poranka wyostrzał zmysły. Daniel szedł powoli, bacznie rozglądając się za jakimś drogowskazem. Pozornie. Faktycznie - każdy szczegół tego miejsca fascynował go. Cieszył się, że był tu sam, bowiem ciężko było mu ukryć wstydliwy zachwyt. W młodości trąciłoby to romantyzmem, w jego wieku byłoby traktowane raczej pobłażliwie. Trawa, a bardziej precyzyjnie - mech i porosty, były tak soczyście zielone, że aż chciało się ich skosztować organoleptycznie. Oczywiście powstrzymywał go przed tym zdrowy rozsądek. W końcu od jedzenia niejadalnych rzeczy, można było umrzeć albo w najlepszym wypadku dostać sraczki. Przy takiej wizji jego zapędy stygły nieco.

Im dalej zapuszczał się w gęstwinę, tym okazalsze drzewa mijał. W pewnym momencie ciężko było stwierdzić, czy znów zastała go noc, czy korony drzew przysłoniły całe światło. Las rósł ściśle, miejscami do tego stopnia, że musiał zmieniać kierunek obranego szlaku i szukać innych przejść, ponieważ zwyczajnie nie dałby rady przecisnąć się między pniami. Wysokie paprocie o marnych, pozwijanych liściach sięgały mu do połowy ud. Ostre kolce leśnych krzaków, wżynały mu się w skórzane spodnie z taką siłą, że poruszanie się stawało się zadaniem wręcz karkołomnym. Las traktował go jak obcego i nie wyglądało na to, by miało się to zmienić. Żeby było ciekawiej, rzeźba terenu, pomimo mylnego wrażenia, wcale nie była równinna. Daniel zmuszony był wspinać się pod górę lub maltretować kolana schodząc ostro w dół. Całe pokłady gnijących liści tworzyły pułapki, na których można było wywinąć orła. Próchniejące, zwalone pnie starych drzew, zmuszały do upierdliwej wspinaczki. W przeciwnym razie musiałby je wymijać, nadkładając drogi. W takich warunkach trudno było ocenić upływ czasu. Najlepszym sposobem wydawało się określenie stosunku przebytej drogi do częstotliwości burczenia w brzuchu. Cóż, wyszło mu, że szedł długo.

Wiele burczeń w pustych kiszkach później, przeklinając paskudnie, stoczył się z ostatniej górki. Najwyższe drzewa rozrzedziły się trochę, ukazując nieco więcej świata. Peterson wyszedł na teren cokolwiek otwarty, by z zawodem odnotować, że do najbliższego miasta, lub chociaż zabitej dechami wsi, nadal było cholernie daleko. Odkrył za to, że ponownie zastała go najprawdziwsza noc, pięknie rozświetlona srebrnym blaskiem pełnego księżyca. Najwyraźniej tym razem, w oczekiwaniu na świt, miał widzieć chociaż zarys własnego nosa. Nie było mu jednak dane przypatrywać się ów zacnemu widokowi, bowiem skulony pod drzewem, usnął jak dziecko.

 

Podczas krótkich przerw od głośnego narzekania i zamartwiania się o swój najbliższy los, chcąc, nie chcąc dostrzegał prawdziwe piękno tego miejsca. Poza długimi konarami, zewsząd otaczającymi dzikie drzewa, z każdej strony porastały je tysiące drobniejszych gałęzi, na których pasożytowały porosty i kolorowe pnącza. W rozległym listowiu mieniły się krople nocnej rosy, gdzieniegdzie wzbogacone o złote nitki czegoś, czego mężczyzna nie potrafił nazwać. Wyglądało to jak pojedyncze, bardzo długie, złote włosy. Podejrzewał, że musiała to być wydzielina jakiegoś pajęczaka. Podszycie trzaskało martwymi gałązkami i przyjemnie uginało się pod ciężarem zmęczonych stóp przybysza. Wielokolorowy mech odznaczał się smętnymi pałeczkami swego lichego kwiecia, a Daniel musiał przyznać, że śpiew ptaków i piski żyjących tu stworzeń, koiły jego rozbieganą wyobraźnię.

Trudno było się nie zachwycić, ale jeszcze trudniej przestać zamartwiać. Czy naprawdę miał jeszcze szansę na powrót do domu? Jeśli dobrze liczył, był w tym miejscu przynajmniej dwie doby. Za to czuł się jakby minęły co najmniej tygodnie. Zapewne wyglądał jak po zesłaniu na bezludną wyspę na, lekko licząc, kilka lat. W dodatku przez cały ten czas miał niepokojące wrażenie, jakby ktoś go obserwował. Obserwował i śmiał się z niego. Mógłby przysiąc! Na przykład, kiedy dotarł do niewielkiego stawu i lekceważąc sobie zagrożenie wynikające z nadmiaru nagromadzonych w nim bakterii, zaczął zeń chciwie chłeptać zastałą wodę, wyraźnie słyszał cichy chichot! Nad Danielem znajdowały się wtedy same gałęzie i siedzące na nich, senne, kolorowe ptaszki, ale przecież mógłby przysiąc! Poświęcił kilka dłuższych chwil na uważniejsze wpatrywanie się w przepastne listowie powyżej, bez żadnych przełomowych odkryć. Od tamtej pory tajemniczy chichot towarzyszył mu już regularnie. Był jakby bardziej rozbestwiony i bezczelny. Irytował go do granic wytrzymałości i wpędzał w zakłopotanie. Nauczyciel czuł, że od tej całej natury dostawał świra. Trudno było sobie wyobrazić, skąd realnie mógłby taki głosik dochodzić. Początkowo brał pod uwagę, że był jedynie wytworem jego wyobraźni. W końcu od monotonii, zmęczenia i głodu można było doznać całkiem wytłumaczalnych omamów. Jednak za którymś razem, kiedy nerwowo nie wytrzymał i w odwecie za swoją krzywdę, kopnął nieprzychylny jego drodze korzeń - o który to trzy sekundy wcześniej potknął się i jakże szczęśliwie wylądował w kałuży błota - usłyszał nad sobą wyraźny, głośny, wręcz rubaszny, złośliwy śmiech!

- Pokaż się, cholero! – wrzasnął, przestraszony nie na żarty.

Oczywiście nikt mu nie odpowiedział. Któż miałby?

Diabły, szatany, czy inne wymysły! Daniel Peterson najwyraźniej zupełnie tracił zmysły! Jego teoria o dostawaniu świra od posuchy w łóżku, nareszcie poczęła się sprawdzać. Co więcej optowało za nią – kiedy uciął sobie krótką drzemkę pod drzewem, miał tak wyuzdany, erotyczny sen, że obudził się mokry, jak dwunastolatek. W jego wieku! Doprawdy, miał wrażenie, że w młodości był znaczniej mniej podatny na ataki własnej frustracji. Nie był przesadnie religijny, ale ktoś tam na górze najwyraźniej dobrze bawił się jego kosztem.

Pomijając nieistniejące, naigrywające się z jego skromnej osoby leśne zjawy, musiał szczerze przyznać, że wyprawa była miłą odmianą od jego nudnej codzienności. Co więcej, w normalnych okolicznościach chciałby jej. Tyle, że okolicznościom do normalnych było tak daleko, jak Afryce, by zostać światowym mocarstwem.

Wędrował jeszcze długo po wyjściu z najciemniejszej części lasu. Jak na takie gówniane zarośla, miejsce to było niezwykle rozległe. Nie dawał rady przedzierać się przez chaszcze bez przerwy, a postoje nie przynosiły spodziewanego powrotu sił. Nie miał ze sobą ani wody, ani jedzenia, nie potrafił rozpalić ogniska pocierając patykiem o patyk, a póki co, nie zamierzał próbować nieznanych sobie owoców. Dopiero po kilku godzinach poprawiania się pod drzewem, dotarło do niego, że w kieszeni szlafroka, przez cały ten czas miał ze sobą zapalniczkę Kate. Kobieta nader często paliła na jego balkonie (w tajemnicy przed Annie), a wtedy przywdziewała na siebie to co akurat znalazła na oparciu najbliższego krzesła. Być może wtedy się na to wkurzał, natomiast w tej sytuacji, miał ochotę ucałować sąsiadkę ze szczęścia. Dumny z odkrycia, postanowił rozpalić ognisko, by nareszcie ogrzać zgrabiałe dłonie. Zabezpieczył oczyszczone z trawska klepisko przy pomocy większych kamieni, a na środku poustawiał co bardziej suche gałązki. Pomiędzy nie, powtykał wyschnięty, obumarły mech. Całość obtoczył kawałkiem suchej szmaty – swego niedawnego knebla - i ów dzieło sztuki harcerskiej, podpalił.

Po prawie nieprzespanej nocy, spędzonej, jak się okazało nad urwiskiem, w które nie wpadł wyłącznie z bożej łaski, nad ranem zbudziło go coś dziwnego. W pierwszej chwili nie umiał sprecyzować co. Nie był pewien, czy chodziło o słońce świecące mu prosto w oczy, czy o rosę, dotkliwie potęgującą nieprzyjemne zimno. Dopiero, gdy zmarszczył swędzący nos, uświadomił sobie, że miał na twarzy pajęczynę. Tak - wiedział oczywiście, że pająki były bardzo pożytecznymi stworzeniami i tak dalej. Personalnie nic do nich nie miał. Ale jasny gwint! - Bał się tych małych, wieloodnóżastych potworów najbardziej na świecie! Wzdrygnął się, jakby po plecach spacerował mu cały rój stawonogów. Nim choćby otworzył oczy szerzej, szarpnął się, chcąc jak najszybciej pozbyć się sieci z twarzy. Co zastanawiające, pajęczyna okazała się posiadać wyjątkowo mocną, fizyczną strukturę. Zaplątała mu się wokół palców, a gdy zaczął się z nią szarpać nieco gorliwiej - pająk jął prychać, parskać i dziwacznie piskać.

Zaraz… Że co?!

Tam gdzie licho nie śpi - cz. 3

Cześć! Niniejszym uporałam się z pierwszą częścią tej historii. Zajęło mi to duuużo więcej czasu niż miało, ale sporo rzeczy zmieniłam z pierwotnej wersji, która końcowo wydała mi się trochę zbyt makabryczna ;) Niedługo powinnam dodać opowiadanie na Beezar, ale spokojnie, tutaj będzie wpadało w odcinkach ;) Mam nadzieję, że historia przypadnie Wam do gustu! 

Bardzo dziękuję za Wasze wsparcie w czasie największej posuchy <3 Pomagało mi zbierać się do pisania, nawet jeśli zmęczenie brało górę. Życzę Wam miłego czytania :)


-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.

 

* 4 *

 

Robiło mu się zimno. Nie licząc wykrzywionych okularów, miał na sobie tylko cienkie, bawełniane spodnie od piżamy i szlafrok. Nawet pantofli nie założył. Chociaż prawdopodobnie i tak byłby je zgubił w czasie swej brawurowej ucieczki, więc właściwie, co za różnica?

Mózg bandytów siedział obok niego i przegryzał odkrawane dużym, ostrym nożem kawałki zielonego jabłka. Przypatrywał mu się badawczo, jakby się nad czymś zastanawiał. Trwało to chwilę, najwyraźniej myślenie było dlań skomplikowanym procesem, lecz wreszcie zdecydował się wyciągnąć obrzydliwy knebel z ust Daniela. Od razu go zemdliło. Dobrą chwilę starał się powstrzymać żołądek przed nieplanowaną ekspansją nikłej zawartości na zewnątrz.

- Kim jesteś i co tu robiłeś? – zapytał. – W takim przyodzieniu? – prychnął zuchwale, stopą odsłaniając fragment szlafroka mężczyzny. – W lesie? O tej porze roku? – wymieniał, lustrując go uważnie.

Miał dziwnie perwersyjny ton głosu. Przynajmniej dokładnie w taki sposób Daniel to odbierał. Pora roku, porą roku - bez względu na wszystko - w samych gaciach, byłoby mu zimno nawet na własnej kanapie. Czego ten typ się spodziewał? Że odpowie mu, że spacerował?

- Co ze mną zrobicie, kiedy już potwierdzicie, że nie jestem tym którego szukacie?

Możliwość zaspokojenia ciekawości tego mężczyzny, miał serdecznie w dupie. Obawiał się o swoje zdrowie i życie, nie miał pojęcia co się z nim tak właściwie działo, a coraz częściej dochodził do wniosku, że zupełnie pewnie leżał teraz podpięty pod szpitalną aparaturę i majaczył w gorączce.

- Pewnie i tak zginiesz. Nie możemy ryzykować, żebyś komuś opowiedział co widziałeś.

- Przecież nic nie…! – Na powrót został uciszony kneblem, choć chyba tylko dla zasady, bo bez sznura od razu zdołał go wypluć.

- Zbyt wielu ludzi pragnie złapać leśne licho, a nam jest on bardzo potrzebny – powiedział spokojnym, wręcz kojącym głosem. – Bardziej niż innym.

- Pojęcia nie mam, o jakim lichoniu mówisz! Nie wiem też, jakim cudem mówię w języku, który brzmi dla mnie kompletnie obco i nie wiem co robię w miejscu, które wygląda na wytwór wyobraźni kogoś znacznie bardziej kreatywnego ode mnie! Chcę tylko wrócić do domu! Muszę się wreszcie obudzić… - sapnął, uderzając głową o pień trzymającego go sztywno drzewa. – To mi się wszystko tylko zdaje… Proszę…

Nim skończył zdanie, knebel wrócił na swoje miejsce. Tym razem na dobre. Najwyraźniej mózg nie miał ochoty słuchać jego wersji wydarzeń. Szpetny mężczyzna wymownie przewrócił oczami i powrócił do ogryzania nieumytego owocu.

Szarpał się długo, ale w końcu zmuszony był pogodzić się ze swoim beznadziejnym losem. Nie miał pojęcia co robić. Co ciekawe, taki poziom bezradności był nieco pocieszający, bowiem gdyby Daniel posiadał jakąkolwiek szansę na ucieczkę, mógłby się obwiniać o niewykorzystanie jej. A tak - w obecnej sytuacji mógł tylko siedzieć i wzdychać, czekając na cud. Co też czynił. Podczas gdy wkoło robiło się coraz chłodniej, a ziemia spowijała się wilgotną woalką wieczornej rosy, Peterson starał się przypomnieć sobie wszystkie książki i filmy, w których bohaterowie znajdowali się w podobnych tarapatach. Nie było to łatwe, bowiem z utrapieniem zmuszony był uświadamiać sobie, że takowi zwykle posiadali zdolniejszych od siebie kompanów, bądź też sami byli rosłymi, dzielnymi wojakami, znającymi przebiegłe sztuczki, pozwalające im uwalniać się z przeróżnych opresji. On mógł co najwyżej policzyć rachunek prawdopodobieństwa szansy na swoje uwolnienie, a wynik niestety nie napawał optymizmem. Zawisł bezwładnie na sznurach, wpatrując się w przestrzeń przed sobą.

Mężczyzna, którego imienia nie znał, dla odmiany zajął się ostrzeniem swojego wielkiego noża o skórzany pas, robiąc przy tym minę, jakby wpatrywał się w cycki wiejskiej dziewuszki, podającej piwo w najpaskudniejszej spelunie tutejszych okolic. Daniel przyjrzał mu się dokładniej. Mężczyzna miał haczykowaty nos, w którego przegrodzie tkwił prawdopodobnie złoty – choć wyjątkowo paskudny - okrągły kolczyk z łańcuszkiem. Miał też smagłą cerę i nawet ładne, ciemne oczy, oraz mniej ładne, krzaczaste brwi. Wpatrując się w jego potargane, długie włosy, obarczone godnymi podziwu zakolami na skroniach, matematyk dostrzegł niewielki ruch za drzewami.

Przegnał myśli zajęte rozważaniem, ileż to wszy musiało znajdować bezpieczne schronienie na głowie tego człowieka i zmrużył oczy, wpatrując się w nienaturalnie poruszający się krzew. Nigdy nie przykładał wagi do nazewnictwa roślin bardziej wyszukanych od bławatków, ale nie zdziwiłby się, gdyby taki właśnie krzew, widział na oczy pierwszy raz w życiu. Był bardzo kwiecisty i posiadał duże, czerwone owoce. I powarkiwał. Jak to, powarkiwał…?

Kiedy już powstrzymał się od nieplanowanej defekacji we własne spodnie od piżamy, Daniel wbił wzrok w charakterystyczną gęstwinę. Starał się nie wyglądać przy tym, jakby skupiał się na powstrzymanej czynności, by tym samym nie zwrócić na siebie uwagi mężczyzny siedzącego obok. Nie było to jednak łatwe, ponieważ za cholerę nie mógł uwierzyć w to co widział. Na ugiętych łapach, z pochylonym łbem, skradał się ku nim czarno-popielaty wilk z groźnie obnażonymi, żółtymi kłami. Był większy od tych, które Daniel widywał w zoo, większy nawet od tych największych, jakie widział na Discovery Channel. Był ogromny! Nie mogąc krzyczeć, wytrzeszczył oczy, coraz intensywniej wpatrując się w bestię. Czy w tych realiach istniało coś, co mogłoby pogrążyć go jeszcze bardziej? Sparaliżowany strachem pozwolił tej jednej, działającej komórce w mózgu analizować, czy lepiej było milczeć i pozwolić wilkowi na swobodny atak zza pleców, czy szarpać się, by zaalarmować nieświadomego zagrożenia bandytę i mieć nadzieję, że wilk instynktownie pogna za uciekającą ofiarą, zamiast zadowolić się łatwym łupem.

Na twarzy nauczyciela musiał zagościć ślad niepokoju.

Przynajmniej.

W każdym razie, mózg ostatecznie zwrócił uwagę na mimikę jego przystojnej twarzy. Natychmiast rozejrzał się czujniej. Na swoje nieszczęście nie zdążył zauważyć potwora. Nie był w stanie zareagować, choć i tak nie miałby szans się obronić. Bestia rzuciła się do jego nieogolonego podgardla, w ułamkach sekund łamiąc ludzki kark. Wymachujące ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała. Chwilę później, cały korpus zwalił się u stóp Daniela.

W szmacianym kneblu zginął przeraźliwy krzyk matematyka. Zginie! Niechybnie, za moment zginie, pożarty przez to wielkie, diabelskie bydle! Cóż, przynajmniej nie będzie musiał umierać na głodowej emeryturze nauczyciela. Zawsze to jakieś pocieszenie. Zastanawiające o czym człowiek myśli tuż przed śmiercią.

Zacisnął powieki czekając na atak.

Atak, który nie następował.

Gdy po przedłużającej się w nieskończoność chwili nienaturalnego wykrzywienia twarzy, ze strachu uchylił wreszcie powieki, był zupełnie sam. On i trup.


 

* Rew *

 

Przyglądał się leniwie trzem nimfom, wesoło figlującym w stawie. Ich towarzystwo znosił znacznie chętniej niż czyjekolwiek inne towarzystwo, a to z tej prostej przyczyny, że leśne duszki raczej stroniły od rozmów z nim. Były jedynie urodziwym uzupełnieniem widoku przejrzystej toni, kęp paproci i zwieszających się ciężko gałęzi starej wierzby. Nie wymagały specjalnego skupienia, nic od niego nie chciały i co najważniejsze, nie stwarzały zagrożenia.

Słońce już wprawdzie zaszło, ale tutaj, w najgęściej porośniętej części głuszy i tak panował lekki półmrok. Porę dnia najlepiej określała temperatura ziemi i rosa na trawie. Przymknął oczy. Wsłuchał się w dziewczęce chichoty i plusk wody. Pogładził ziemię czułymi opuszkami palców, szponami ryjąc cieniutkie rowki w jej powierzchni. Trawa była przyjemnie ciepła. Owady brzęczały, jak co dzień. Nic nie wskazywało na to, że ten błogi dzień, miał okazać się ostatnim spokojnym dniem jego niezbyt długiego życia.

Nad stawem czekał aż porosty i pnącza, jakie pieczołowicie wybierał do matecznika, wyprodukują dość tlenu, by mógł tam wrócić. Wprawdzie nie potrzebował owego pierwiastka zbyt wiele, lecz nie opuszczał swej nory od tak dawna, że nawet dla niego zaczynało być ciężko o oddech. Naturalne pory w glebie, korytarze w korzeniach, a nawet tlen pobierany ze stawu, nie wystarczały, by mógł zaszyć się pod ziemią na dobre. Były tego pozytywne strony. Dea i Tesemerite zaplotły mu włosy w fantazyjny warkocz, co - musiał przyznać - było znacznie bardziej wygodne od szurania włosami po trawie. W takiej formie sięgały mu zaledwie kostek.

Pierwszym niepokojącym objawem, okazała się być cisza. Nimfy rozpłynęły się w powietrzu, jak bańki na wodzie. Natychmiast poderwał się na nogi i zastygł przykucnięty, strosząc długie uszy. Obnażył kły i wywinął górną wargę, wciągając poruszone powietrze. Śmierdziało ludźmi. Nienawidził ludzi.

 

Naiwnie sądził, że nie uda im się dotrzeć nad staw w Czarnej Kniei. Teraz, skryty w koronie dorodnego kasztanowca, przyglądał się trzem ludzkim mężczyznom. Byli paskudni nawet jak na standardy swojego gatunku. Zdołał wywęszyć, że na jego nieszczęście byli wyposażeni w zgłębniki z antorium. Miał nadzieję, że nie mieli ich wiele, bo wyraźnie wyczuwał bijącą od nich magię. To nie były te tańsze, pospolite kulki od byle handlarza. Musiał je przygotować jakiś magik, ale nie rozpoznał go po zapachu. Na pewno nie był to nikt ze szkoły Nechtana. Nechtan… Jego obrońca, jego mistrz… on nie dopuściłby do tego. Gdyby któryś z jego studentów wytwarzał i sprzedawał te piekielne pułapki, wyrzuciłby takiego osobnika precz. Ale nawet on nie mógł mieć władzy nad każdym magiem działającym w okolicy.

Nikłe szczęście wnet przestało mu dopisywać. Jeden z ludzi zaproponował próbną salwę. Wbili w glebę palik z jakimś dziwnym ustrojstwem, które poczęło się prędko kręcić, a obracając się wystrzeliło wiązki zgłębników po linii okręgu, we wszystkich kierunkach. Chmura brudnego, duszącego pyłu uderzyła go prosto w twarz, momentalnie zmieniając barwę na jaskrawy odcień płatków pospolitego oleandra. Dwóch z trzech tropicieli krzyknęło, trzeci strzelił pociskiem z siatką. Ostatnim przytomnym zrywem, udało mu się zgnieść chrząszcza spacerującego po gałęzi, na której siedział. Wypełnił go życiem i umknął przez jedno z niedużych ok siatki.

Dawno tego nie robił. Uzbierało się nieco zbędnej materii, ale jego cenna wylinka nie zatrzymała tropicieli na długo. Po chwili, w ciele młodej srany, umykał przed świszczącymi mu nad głową bełtami. Był szybki, lecz wąskie kopytka zwierzęcia zapadały się w mech, a kolczaste krzewy, drapały delikatne boki łani. Nie dawał rady biec dłużej. Czuł, że przegrywa to starcie. Był pewien, że jeśli zdobędzie się na jeszcze większy wysiłek, padnie z wycieczenia. Serce waliło mu jak oszalałe, gęstwina, tak przyjazna w jego własnym ciele, w tym stanowiła pułapkę.

Dobiegł do polany. Wiedział, że na otwartej przestrzeni będzie zgubiony. Bał się porzucić ciała nosiciela, by nie zostawić śladów. W głębi serca, poddał się już, choć z ostatkiem nadziei, która za nic nie chciała się od niego odczepić, skrył się pod pobliskim krzewem. Dygotał tak silnie, że gdyby nie powiew wiatru, dobiegający z pustej przestrzeni, wprawny tropiciel zdemaskowałby jego kryjówkę bez większego problemu.

- Tam jest! Łapcie go! – usłyszał.

Ziemia dudniła pod stopami łowców, przebiegających tuż obok niego. Nie zatrzymali się.

Ćpun, diler i psychopata - SAIA - cz. 1

 Pierwszy fragment nowego powiadania :) Koniecznie dajcie znać, jakie macie wrażenia po przeczytaniu! ;)   -.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-...