Tam gdzie licho nie śpi - cz. 4

Tak się zastanawiam... Wolicie co tydzień trochę krótsze kawałki, czy co dwa, za to dłuższe? ;) Chyba uzależnię to od mojej wątpliwej jakości pamięci. Jak zapomnę wrzucić rozdział na czas, dodam dwa ;)

Życzę Wam pięknego i miłego weekendu :)


-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-

* 5 *

 

Przeklęty świat! Właśnie tak! Umarł i trafił do piekła! Jak inaczej nazwać konieczność noszenia śmierdzących moczem, zawszonych skór, byle jak pozszywanych ze sobą w coś na kształt ubrań? – A Daniel nie miał wyboru. Z każdą godziną robiło się coraz chłodniej. Przejmujące zimno zdawało się przewiercać wilgocią każdy skrawek przydużego odzienia. Ludzie w sytuacjach krytycznych robili gorsze rzeczy od okradania zwłok obleśnych zbirów. Musiał to uczynić, jeśli chciał zachować życie – tłumaczył sobie po raz setny. – Przecież nie miałby szans przetrwać w samej bieliźnie.

Co nie przeszkodziło mu wracać do zwłok czterokrotnie, każdorazowo łudząc się, że wystarczy mu… tylko kurtka. Albo jeszcze tylko spodnie. Cholerne buty. I ten pieprzony nóż! Wreszcie, mając cały ten zestaw, przebiegł bez zatrzymywania się dobrych kilka minut, by absolutnie nie wracać w tamto miejsce.

Abstrahując od faktu, że kilka godzin później, przedzierając się przez gęsto porośnięte kolczastymi krzakami zarośla, mijając młode, ciasno rosnące drzewka i potykając się o powykrzywiane, wijące się całymi kilometrami wystające korzenie, zaczynał żałować, że jednak nie zamarzł. Po tym, jak ogołocił całkiem martwe zwłoki, człowieka pozbawionego życia na jego oczach - już sam ten fakt, przerażał go nie na żarty - owinął się szczelniej własnym ubraniem i wciągnął na siebie zagrabione warstwy. Nóż wetknął za pasek od szlafroka. Był zbyt przywiązany do swojego tyłka, żeby nosić go w spodniach jak jego poprzedni właściciel. Docisnął mocno wykrzywione okulary do nosa i rozejrzał się dookoła z rosnącą desperacją. Na polanę nie chciał wracać, z obawy przed spotkaniem z pozostałymi bandziorami. Jak silny musiał być ludzki instynkt samozachowawczy, że zamiast gonić za tamtym wilkiem, by się nad nim zlitował i po prostu go zjadł, Daniel nadal miał nadzieję na jakiś cudowny ratunek? Prawie nie zauważył, że przestały mu dokuczać objawy tej dziwnej choroby, doskwierającej mu wcześniej w domu. Właściwie, pomijając oczywisty dyskomfort i nawarstwiające się obrzydzenie, czuł się wręcz znakomicie. Musiał tylko odnaleźć drogę powrotną albo przynajmniej pralnię, wyposażoną w silne detergenty. I bar. Bar z mnóstwem koniaku byłby w cenie.

 

Początkowo błądził w ciemnościach. Szedł, instynktownie oddalając się od miejsca spotkania z oprychami, dopóki widział cokolwiek na choćby cal długości. Później zmuszony był przerwać wędrówkę i zrobić przymusowy postój. Czekanie w ciemnościach było mało przyjemne. Nie był w stanie zmrużyć oka. Skupiał się na tym, by nie stracić śladowej orientacji w terenie. W efekcie siedział w miejscu, bez ruchu, do momentu, gdy mrok zaczął ustępować szarudze, a ta, początkom całkiem ładnego dnia. Wreszcie mógł odetchnąć. Otaczający go krajobraz, był jednocześnie przyjemnie zwyczajny, jak i odmienny od tego, który dotąd widywał. Nawet uwzględniając zagraniczne, bardziej lub mniej egzotyczne wycieczki, ciężko było mu przypomnieć sobie podobne egzemplarze fauny i flory, co tutaj. Być może okulary zaszły mu czymś fiołkowym, ale właśnie w tym odcieniu mieniło się niebo. Nie było zupełnie fioletowe, tak żeby ostatecznie i z całą pewnością mógł stwierdzić, że wszystko tylko mu się przewidziało. Było niby normalne, a jednocześnie głębsze, jakby tuż za pozornym błękitem czaił się ogrom czegoś skrytego przed ludzkim wzrokiem. I to właśnie to wyimaginowane coś, dawało ledwie zauważalną poświatę koloru. Niezwykłe wrażenie. Wpatrywał się długo, pomimo obolałego karku. Później, przywołując się do porządku, doszedł do wniosku, że zamiast szukać pomocy, dumał nad pogodą, jak ostatni idiota, więc przestał.

Wschodzące słońce pogłębiało barwy, chłód poranka wyostrzał zmysły. Daniel szedł powoli, bacznie rozglądając się za jakimś drogowskazem. Pozornie. Faktycznie - każdy szczegół tego miejsca fascynował go. Cieszył się, że był tu sam, bowiem ciężko było mu ukryć wstydliwy zachwyt. W młodości trąciłoby to romantyzmem, w jego wieku byłoby traktowane raczej pobłażliwie. Trawa, a bardziej precyzyjnie - mech i porosty, były tak soczyście zielone, że aż chciało się ich skosztować organoleptycznie. Oczywiście powstrzymywał go przed tym zdrowy rozsądek. W końcu od jedzenia niejadalnych rzeczy, można było umrzeć albo w najlepszym wypadku dostać sraczki. Przy takiej wizji jego zapędy stygły nieco.

Im dalej zapuszczał się w gęstwinę, tym okazalsze drzewa mijał. W pewnym momencie ciężko było stwierdzić, czy znów zastała go noc, czy korony drzew przysłoniły całe światło. Las rósł ściśle, miejscami do tego stopnia, że musiał zmieniać kierunek obranego szlaku i szukać innych przejść, ponieważ zwyczajnie nie dałby rady przecisnąć się między pniami. Wysokie paprocie o marnych, pozwijanych liściach sięgały mu do połowy ud. Ostre kolce leśnych krzaków, wżynały mu się w skórzane spodnie z taką siłą, że poruszanie się stawało się zadaniem wręcz karkołomnym. Las traktował go jak obcego i nie wyglądało na to, by miało się to zmienić. Żeby było ciekawiej, rzeźba terenu, pomimo mylnego wrażenia, wcale nie była równinna. Daniel zmuszony był wspinać się pod górę lub maltretować kolana schodząc ostro w dół. Całe pokłady gnijących liści tworzyły pułapki, na których można było wywinąć orła. Próchniejące, zwalone pnie starych drzew, zmuszały do upierdliwej wspinaczki. W przeciwnym razie musiałby je wymijać, nadkładając drogi. W takich warunkach trudno było ocenić upływ czasu. Najlepszym sposobem wydawało się określenie stosunku przebytej drogi do częstotliwości burczenia w brzuchu. Cóż, wyszło mu, że szedł długo.

Wiele burczeń w pustych kiszkach później, przeklinając paskudnie, stoczył się z ostatniej górki. Najwyższe drzewa rozrzedziły się trochę, ukazując nieco więcej świata. Peterson wyszedł na teren cokolwiek otwarty, by z zawodem odnotować, że do najbliższego miasta, lub chociaż zabitej dechami wsi, nadal było cholernie daleko. Odkrył za to, że ponownie zastała go najprawdziwsza noc, pięknie rozświetlona srebrnym blaskiem pełnego księżyca. Najwyraźniej tym razem, w oczekiwaniu na świt, miał widzieć chociaż zarys własnego nosa. Nie było mu jednak dane przypatrywać się ów zacnemu widokowi, bowiem skulony pod drzewem, usnął jak dziecko.

 

Podczas krótkich przerw od głośnego narzekania i zamartwiania się o swój najbliższy los, chcąc, nie chcąc dostrzegał prawdziwe piękno tego miejsca. Poza długimi konarami, zewsząd otaczającymi dzikie drzewa, z każdej strony porastały je tysiące drobniejszych gałęzi, na których pasożytowały porosty i kolorowe pnącza. W rozległym listowiu mieniły się krople nocnej rosy, gdzieniegdzie wzbogacone o złote nitki czegoś, czego mężczyzna nie potrafił nazwać. Wyglądało to jak pojedyncze, bardzo długie, złote włosy. Podejrzewał, że musiała to być wydzielina jakiegoś pajęczaka. Podszycie trzaskało martwymi gałązkami i przyjemnie uginało się pod ciężarem zmęczonych stóp przybysza. Wielokolorowy mech odznaczał się smętnymi pałeczkami swego lichego kwiecia, a Daniel musiał przyznać, że śpiew ptaków i piski żyjących tu stworzeń, koiły jego rozbieganą wyobraźnię.

Trudno było się nie zachwycić, ale jeszcze trudniej przestać zamartwiać. Czy naprawdę miał jeszcze szansę na powrót do domu? Jeśli dobrze liczył, był w tym miejscu przynajmniej dwie doby. Za to czuł się jakby minęły co najmniej tygodnie. Zapewne wyglądał jak po zesłaniu na bezludną wyspę na, lekko licząc, kilka lat. W dodatku przez cały ten czas miał niepokojące wrażenie, jakby ktoś go obserwował. Obserwował i śmiał się z niego. Mógłby przysiąc! Na przykład, kiedy dotarł do niewielkiego stawu i lekceważąc sobie zagrożenie wynikające z nadmiaru nagromadzonych w nim bakterii, zaczął zeń chciwie chłeptać zastałą wodę, wyraźnie słyszał cichy chichot! Nad Danielem znajdowały się wtedy same gałęzie i siedzące na nich, senne, kolorowe ptaszki, ale przecież mógłby przysiąc! Poświęcił kilka dłuższych chwil na uważniejsze wpatrywanie się w przepastne listowie powyżej, bez żadnych przełomowych odkryć. Od tamtej pory tajemniczy chichot towarzyszył mu już regularnie. Był jakby bardziej rozbestwiony i bezczelny. Irytował go do granic wytrzymałości i wpędzał w zakłopotanie. Nauczyciel czuł, że od tej całej natury dostawał świra. Trudno było sobie wyobrazić, skąd realnie mógłby taki głosik dochodzić. Początkowo brał pod uwagę, że był jedynie wytworem jego wyobraźni. W końcu od monotonii, zmęczenia i głodu można było doznać całkiem wytłumaczalnych omamów. Jednak za którymś razem, kiedy nerwowo nie wytrzymał i w odwecie za swoją krzywdę, kopnął nieprzychylny jego drodze korzeń - o który to trzy sekundy wcześniej potknął się i jakże szczęśliwie wylądował w kałuży błota - usłyszał nad sobą wyraźny, głośny, wręcz rubaszny, złośliwy śmiech!

- Pokaż się, cholero! – wrzasnął, przestraszony nie na żarty.

Oczywiście nikt mu nie odpowiedział. Któż miałby?

Diabły, szatany, czy inne wymysły! Daniel Peterson najwyraźniej zupełnie tracił zmysły! Jego teoria o dostawaniu świra od posuchy w łóżku, nareszcie poczęła się sprawdzać. Co więcej optowało za nią – kiedy uciął sobie krótką drzemkę pod drzewem, miał tak wyuzdany, erotyczny sen, że obudził się mokry, jak dwunastolatek. W jego wieku! Doprawdy, miał wrażenie, że w młodości był znaczniej mniej podatny na ataki własnej frustracji. Nie był przesadnie religijny, ale ktoś tam na górze najwyraźniej dobrze bawił się jego kosztem.

Pomijając nieistniejące, naigrywające się z jego skromnej osoby leśne zjawy, musiał szczerze przyznać, że wyprawa była miłą odmianą od jego nudnej codzienności. Co więcej, w normalnych okolicznościach chciałby jej. Tyle, że okolicznościom do normalnych było tak daleko, jak Afryce, by zostać światowym mocarstwem.

Wędrował jeszcze długo po wyjściu z najciemniejszej części lasu. Jak na takie gówniane zarośla, miejsce to było niezwykle rozległe. Nie dawał rady przedzierać się przez chaszcze bez przerwy, a postoje nie przynosiły spodziewanego powrotu sił. Nie miał ze sobą ani wody, ani jedzenia, nie potrafił rozpalić ogniska pocierając patykiem o patyk, a póki co, nie zamierzał próbować nieznanych sobie owoców. Dopiero po kilku godzinach poprawiania się pod drzewem, dotarło do niego, że w kieszeni szlafroka, przez cały ten czas miał ze sobą zapalniczkę Kate. Kobieta nader często paliła na jego balkonie (w tajemnicy przed Annie), a wtedy przywdziewała na siebie to co akurat znalazła na oparciu najbliższego krzesła. Być może wtedy się na to wkurzał, natomiast w tej sytuacji, miał ochotę ucałować sąsiadkę ze szczęścia. Dumny z odkrycia, postanowił rozpalić ognisko, by nareszcie ogrzać zgrabiałe dłonie. Zabezpieczył oczyszczone z trawska klepisko przy pomocy większych kamieni, a na środku poustawiał co bardziej suche gałązki. Pomiędzy nie, powtykał wyschnięty, obumarły mech. Całość obtoczył kawałkiem suchej szmaty – swego niedawnego knebla - i ów dzieło sztuki harcerskiej, podpalił.

Po prawie nieprzespanej nocy, spędzonej, jak się okazało nad urwiskiem, w które nie wpadł wyłącznie z bożej łaski, nad ranem zbudziło go coś dziwnego. W pierwszej chwili nie umiał sprecyzować co. Nie był pewien, czy chodziło o słońce świecące mu prosto w oczy, czy o rosę, dotkliwie potęgującą nieprzyjemne zimno. Dopiero, gdy zmarszczył swędzący nos, uświadomił sobie, że miał na twarzy pajęczynę. Tak - wiedział oczywiście, że pająki były bardzo pożytecznymi stworzeniami i tak dalej. Personalnie nic do nich nie miał. Ale jasny gwint! - Bał się tych małych, wieloodnóżastych potworów najbardziej na świecie! Wzdrygnął się, jakby po plecach spacerował mu cały rój stawonogów. Nim choćby otworzył oczy szerzej, szarpnął się, chcąc jak najszybciej pozbyć się sieci z twarzy. Co zastanawiające, pajęczyna okazała się posiadać wyjątkowo mocną, fizyczną strukturę. Zaplątała mu się wokół palców, a gdy zaczął się z nią szarpać nieco gorliwiej - pająk jął prychać, parskać i dziwacznie piskać.

Zaraz… Że co?!

6 komentarzy:

  1. Zaczyna się robić ciekawie,czekam na więcej i pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka,
    rozdział wspaniały, ale zastanawiam się czy to licho, które poszukiwali jest w tym wilku?
    korzystając z okazji chciałam złożyć Tobie i Twoim bliskim Wesołych Świąt
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję :) Również życzymy Wesołych Świąt i rodzinnych, mimo wiadomej sytuacji na świecie ;)

      Usuń
  3. Hejeczka,
    rozdział jest wspaniały, było by ciekawie kiedy by się okazało, że to licho, które poszukiwali jest w tym wilku? ;)
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejeczka,
    wspaniale, ale czyżby ten wilk go obserwował? a może to licho jest wilku i zaatakowało tamtych oprychów...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  5. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, ale czyżby ten wilk go obserwował? a tak mysle, może to Licho jest w wilku i zaatakowało oprychów...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń

Ćpun, diler i psychopata - SAIA - cz. 1

 Pierwszy fragment nowego powiadania :) Koniecznie dajcie znać, jakie macie wrażenia po przeczytaniu! ;)   -.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-.-...